W grudniu 2014 roku Jakub Kazała odwiedził w Białej Rawskiej swoją dziewczynę, a następnie razem wybrali się na imprezę. Wówczas nie wiedział, że już nie wróci do domu. Jego zwłoki znaleziono na pobliskich bagnach.
Świdrygały to miejscowość położona około 100 km od Warszawy. To właśnie tu, wraz ze swoimi rodzicami – mamą Renatą i tatą Sylwestrem, a także rodzeństwem, mieszkał Jakub Kazała. Był zwykłym chłopakiem – szczupłym, wysokim, o pociągłej twarzy. Uchodził za duszę towarzystwa; postrzegano go jako dobrze wychowanego, spokojnego, sympatycznego, rodzinnego i wygadanego, a także ambitnego, chcącego czerpać z życia pełnymi garściami. Kuba miał różne zdolności, jednak jego pasją była głównie informatyka. Lubił poświęcać czas na majsterkowanie przy sprzęcie. W tym kierunku chciał się rozwijać. Aby móc to realizować, postanowił uczyć się w pobliskiej Białej Rawskiej. W szkole Kuba poznał Olę.
Czas nauki minął szybko, a Jakub już snuł plany dalszego kształcenia. Swoje kroki skierował do stolicy. Ku zdziwieniu rodziny i znajomych nie zdecydował się na ścieżkę kariery opartą na swojej pasji do informatyki, lecz wybrał budownictwo. Szybko okazało się, że decyzja była słuszna – kierunek bardzo mu się spodobał. Choć był dopiero na początku studiów, już zamierzał silnie związać swoją przyszłość z tym kierunkiem. Interesowało go założenie działalności gospodarczej.
Jakub Kazała studiował zaocznie, miał więc czas, by na co dzień pomagać w pracy swojemu ojcu, prowadzącemu działalność w branży instalacji i serwisu urządzeń chłodniczych. Pracy w firmie raz było więcej, a raz mniej – zwłaszcza poza sezonem, dlatego Kuba, wiedziony chęcią odciążenia budżetu domowego i uzyskania niezależności finansowej, postanowił zatrudnić się na etacie. Szybko uśmiechnęło się do niego szczęście – pobliskie przedsiębiorstwo ogłosiło rekrutację. Jednym z elementów wpływających na dobrą opinię o kandydacie była umiejętność swobodnego porozumiewania się w języku angielskim, co dla Kuby nie stanowiło problemu. Chłopak sprawdził się – został przyjęty. Pracę miał rozpocząć od 2015 roku. Wtedy jeszcze nie wiedział, że nie dojdzie to do skutku.
Życie Jakuba, poza studiami i pracą w firmie ojca, mniej więcej od połowy 2014 roku wypełniały sprawy sercowe. Kuba miał dziewczynę – starszą od siebie Olę, z którą znali się jeszcze z czasów technikum. Wtedy jednak była w związku z Sebastianem. Dziewczyna podobała się Kubie od dawna i gdy tylko dowiedział się, że jest wolna, postanowił spróbować swoich sił, by z Olą się związać – i tak też się stało. Był w niej szaleńczo zakochany. Niewiele przed końcem roku Olę poznali także członkowie rodziny chłopaka. Podczas spotkania Jakub wydawał się być szczęśliwy – przytulał dziewczynę i próbował zagadywać. Ta jednak, jak oznajmiła rodzina Kuby, choć sprawiała dobre wrażenie, nie mówiła za dużo. Patrząc na parę, można było mieć poczucie, że świetnie się rozumieją, jednak prawda odbiegała od tego sielskiego obrazka.
26 grudnia 2014 roku nie wyróżniał się spośród innych dni. Wieczorem Kuba pojechał do niezbyt odległej od Świdrygałów Białej Rawskiej, by spotkać się tam z Olą, a następnie także z jej znajomymi. Aleksandra i Jakub planowali, że będą pić na imprezie. Ustalili, że po zabawie chłopak przenocuje u niej – z tego względu auto pozostawił pod jej domem. Do miejsca, w którym organizowano domówkę, podobno zawiozła ich koleżanka. Rzekomo miała ich także odebrać. Tak się jednak nie stało.
Przyjęcie było kameralne. Brały w nim udział zaledwie cztery osoby – Jakub Kazała z Olą oraz gospodarz imprezy wraz ze swoją partnerką. Młodzi bawili się raczej nieźle. Choć chłopak przyjaciółki Oli nie przepadał za nią, dobrze dogadywał się z Jakubem, który opowiadał o studiach i swoich planach. Chłopcy wymienili się nawet numerami telefonów. Według późniejszych zeznań, dziewczyna Jakuba zachowywała się co najmniej dziwnie. Po zaledwie dwóch łykach alkoholu (podczas imprezy podobno wypito 0,7 litra wódki i nieco nalewki) stwierdziła, że źle się czuje. Postanowiła więcej nie pić. Później zaś co chwilę chodziła do toalety – i dość nietypowo wybierała tę zlokalizowaną na parterze, chociaż młodzi na czas zabawy mieli do swojej dyspozycji łazienkę na piętrze.
Wielokrotne schodzenie po schodach powodowało niechęć zwłaszcza ze strony matki gospodarza przyjęcia, gdyż było już późno, a kobieta chciała się wyspać. Najpierw upomniała imprezowiczów, natomiast potem, zniecierpliwiona, weszła do pokoju i powiedziała, że chyba czas zakończyć spotkanie. Kuba i Ola zaczęli zbierać swoje rzeczy. Tuż przed wyjściem Jakub przeprosił matkę chłopaka, u którego odbyła się zabawa, za zachowanie swojej towarzyszki.
Było po północy, a koleżanka, która deklarowała, że odbierze Olę i Kubę, nie pojawiła się pod wskazanym adresem. Stwierdziła, że całość zbytnio się przeciągnęła, dlatego zamiast na nich czekać, postanowiła zająć się załatwianiem swoich spraw. Młodzi zdecydowali się zadzwonić po taksówkę. Aleksandra tłumaczyła później, że choć miała swój telefon, poprosiła, by komórkę pożyczył jej Kuba. Podobno konto w jej aparacie zostało zablokowane. Jak twierdziła, oczekiwanie na transport trochę się przeciągało. Wraz z Kubą wyszła na dwór. Skierowali się w stronę centrum miejscowości. W wolnej chwili ponownie zadzwoniła do kierowcy, by powiedzieć, że będą czekać na niego koło lokalnego przystanku. Szli we wspomnianym kierunku. Wkrótce okazało się jednak, że Kuba… zniknął.
Gdy zamówiona taksówka dotarła na miejsce, Ola miała wsiąść do samochodu, a następnie wraz z kierowcą krążyć w poszukiwaniu Jakuba. Przypuszczała, że chłopak na pewno kręci się gdzieś po okolicy. Po Jakubie jednak nigdzie nie było śladu. Taksówkarz rzekomo zostawił Olę przy działkach. Ponoć tam też szukała Jakuba. Według przedstawionej relacji, mniej więcej pół godziny później Ola kolejny raz zadzwoniła po taksówkę. Tym razem poprosiła, by zawieziono ją w okolice przystanku autobusowego. Sądziła, że Kuba być może tam będzie na nią czekał. Domysły znów okazały się nietrafione. Zaniepokojona skontaktowała się z kolegą 20-latka – Kamilem.
Pomimo że było późno, Kamil odebrał. Ku jego zdziwieniu w telefonie nie usłyszał głosu Kuby. Ola spytała chłopaka, czy Jakuba nie ma u niego. Kamil zaprzeczył. Później dowiedział się, że jego przyjaciel „zaginął”. Kamil skontaktował się z Wojtkiem, swoim znajomym. Nakreślił mu sytuację i zapytał, czy ten nie pomógłby w poszukiwaniach. Wojtek przystał na tę prośbę i wraz z Kamilem udał się do Białej Rawskiej. Gdy przybyli na miejsce, Ola opowiedziała im raz jeszcze, co się stało. Po wysłuchaniu jej wersji natychmiast ruszyli, by odnaleźć kolegę.
Olę podobno odwieźli do domu – to przecież u niej miał nocować Kuba, więc istniało duże prawdopodobieństwo, że właśnie tam poszedł. Mieli nadzieję, że poszukiwania ułatwi im pogoda – wszędzie zalegał śnieg, który przestał padać około 22. To oznaczało, że ślady butów, zwłaszcza te prowadzące w rejony słabo uczęszczanych ścieżek, powinny być dobrze widoczne. Mimo że młodzi ludzie lustrowali nie tylko tereny przy ulicach, ale także ścieżki prowadzące na pola czy w stronę sadów, używając przy tym źródła światła, i nawoływali „zaginionego” po imieniu, po chłopaku zdawało się nie być śladu. Poszukiwania Kuby przerwali dopiero nad ranem.
W nocy z telefonu Kuby wykonano również połączenie do siostry chłopaka. Ta powiadomienie zobaczyła dopiero rano. Natychmiast oddzwoniła. Komórki jednak nikt nie odebrał. Przed południem do domu Kuby, w towarzystwie Aleksandry, przyjechał Kamil. Spytał, czy zastał kolegę. Gdy wyszedł, pani Renata zaczęła się mocno niepokoić. Telefon syna nadal uporczywie milczał. Po wykonaniu wielu sygnałów komórkę odebrał jednak… Kamil. Tłumaczył, że wraz z dziewczyną Kuby są na miejscowym komisariacie, bo nigdzie nie mogą go znaleźć. Komórka Jakuba w rękach jego dobrego kolegi znalazła się dość przypadkowo. Ola przekazała mu ją, gdy wraz z Wojtkiem spotkali się w celu prowadzenia wspólnych poszukiwań 20-latka.
Oficjalne zawiadomienie o zaginięciu Jakuba Kazały złożył jego ojciec. Lokalna policja uspokajała go, twierdząc, że chłopak z pewnością szybko się znajdzie. Mimo to rodzice 20-latka bardzo się niepokoili. Kuba, gdy miał się spóźnić, zawsze dzwonił. Gdy rozładował mu się telefon, pożyczał od kogoś, aby skontaktować się z bliskimi i powiedzieć, że u niego wszystko w porządku.
Rodzice chłopaka wkrótce po tym, jak zgłoszono jego zaginięcie, udali się do Białej Rawskiej, a konkretnie do domu, w którym wieczorem odbyła się impreza. Tam dowiedzieli się, że po zabawie Ola wraz z Kubą zamówili taksówkę. Zidentyfikowanie przewoźnika nie było trudne, gdyż w Białej Rawskiej usługi tego typu świadczyła tylko jedna osoba. Mężczyzna, do którego rodzice dotarli jeszcze przed służbami, potwierdził, że rzeczywiście jeździł z dziewczyną po mieście w poszukiwaniu chłopaka. Później taksówkarza przesłuchano, jednak jego zeznania nie zgadzały się z wersją Oli. Ponadto paragon, który wystawił klientce i na którym uwzględniono liczbę kilometrów pokonanych w ramach kursu oraz należną kwotę, opiewał na 14 zł za przebyte 2,4 km.
Jak zauważono, a następnie przekazano policji, trasa, którą ponoć wraz z Aleksandrą pokonał taksówkarz, powinna wynosić sporo więcej niż tylko nieco ponad 2 km. To spostrzeżenie po pewnym czasie zainicjowało przeprowadzenie eksperymentu. Wziął w nim udział kierowca taksówki. Metodą prób i błędów udało się wreszcie osiągnąć wspomniany wynik. Kierowca stwierdził, że wcześniej musiał się pomylić, gdyż razem z Aleksandrą jeździł różnymi trasami.
Na jaw wyszła jednak jeszcze jedna rażąca nieścisłość: paragon wystawiony przez taksówkarza, oprócz wspomnianych danych, zawierał także godzinę rozpoczęcia kursu (było to 45 minut po północy) oraz jego zakończenia (51 minut po północy). Analiza bilingów Kuby (jego telefonem dysponowała wtedy Ola) wykazała zaś, że feralnej nocy, 48 minut po północy, także odbyło się połączenie z taksówkarzem i trwało ono 10 sekund. To dziwne, gdyż z rzeczonych danych płynął wniosek, że wówczas trwał kurs, a jak na zwykłą pomyłkę w wybieraniu numeru połączenie było dość długie.
Warto dodać, że „podróż” Oli i Kuby została zarejestrowana przez kamery. Na dostępnych zapisach z monitoringu można zauważyć, że Ola szturchała Kubę, wymachiwała rękoma; ten zaś nie reagował na zaczepki. Na drugiej kamerze widać już wyłącznie dziewczynę. Na nagraniu można było dostrzec także „kręcący się” w pobliżu samochód, jednak jakość obrazu była zbyt słaba, by dało się ustalić więcej szczegółów dotyczących pojazdu.
Najpierw Ola przekonywała, że nie kłóciła się z Kubą, potem jednak przyznała, że między nią a chłopakiem doszło do sprzeczki. Powodem konfliktu miało być to, że Kuba za dużo wypił na imprezie. Zmianę zeznań tłumaczyła prosto: tamtej nocy dużo wypiła (chociaż jej znajomi twierdzili inaczej).
– Szliśmy razem, jednak tak zajęłam się rozmową z taksówkarzem, że w pewnym momencie, kiedy się odwróciłam, zobaczyłam, że Jakub jest dużo dalej za mną i idzie w przeciwnym kierunku – zeznała.
W innej z rozmów mówiła:
– Słyszałam od różnych osób, nawet mówiłam pani Renacie (mamie Kuby), że gdy Kuba uczestniczył wcześniej w innych imprezach, np. przy ognisku, i nie tylko, gdy wypił z kolegami, podobno odchodził, oddalał się, nie odbierał telefonu. Słyszałam to od któregoś z chłopaków. Nie wiem, czy to prawda. Mówiłam o tym pani Renacie. Natomiast na pewno raz na weselu, na którym byliśmy razem, zachował się tak, że odszedł.
Poszukiwania Kuby trwały, jednak patrząc na Olę, dało się odnieść wrażenie, że niezbyt mocno zależało jej na rozwiązaniu sprawy zaginięcia chłopaka. Podobno już 28 grudnia spędziła noc ze swoim byłym partnerem – Sebastianem.
Światło dzienne ujrzały też inne kwestie: chociaż dziewczyna na pierwszy rzut oka wydawała się sympatyczna, a Jakub był nią mocno zauroczony, ich związkowi dużo brakowało do ideału. O tym rodzice chłopaka dowiedzieli się po zalogowaniu się na profil facebookowy syna. Treści, które można tam było znaleźć, nie napawały optymizmem. Wynikało z nich, że Ola była apodyktyczna w stosunku do Kuby. Około dwóch tygodni przed pechową nocą dziewczyna wymieniła z chłopakiem kilka SMS-ów. Pisała, że bardzo go kocha, ale zrobiła coś strasznego, i chce, by jej wybaczył. Pomimo że Kuba drążył temat, jako odpowiedź otrzymał tylko wzmiankę, by się nie martwił – na pewno go nie zdradziła (choć innym razem oznajmiła, że tak właśnie zrobiła, po czym niedługo wszystko odwołała), ale boi się, że ją zostawi, jeśli się o tym dowie.
Według relacji mamy Kuby inne wiadomości brzmiały mniej więcej tak: „Czekam na kasę do niedzieli”. Odpowiedź Kuby: „Ale może spuść z tonu”. I kolejna wiadomość: „No może trochę za ostro, ale myślę, że to nie zburzy naszej namiętnej przyjaźni”. Żeby tego było mało, po śmierci Kuby wyszło na jaw, że na początku grudnia starał się o kredyt. Nie wiadomo na jaką kwotę, pełnomocnik rodziny będzie wnioskował o to, żeby dokładnie to sprawdzić. Jest to o tyle dziwne, że nikomu o tym nie powiedział, a pieniądze na wyjazdy, czy inne wydatki zawsze dostawał od rodziców i nie było z tym problemu.
Zdecydowano się przesłuchać Sebastiana, który mieszkał w miejscowych blokach. Chłopak zeznał, że w nocy z 26 na 27 grudnia przebywał w domu. Taką wersję potwierdziła jego matka. Później z kolei, jak twierdził, przypomniał sobie, że wybrał się wtedy do sklepu monopolowego. Na dodatek ktoś widział go, gdy ten jeździł po mieście. Rzekomo Sebastian nie był osobą bez skazy. Wśród plotek, które krążyły w przestrzeni publicznej, dało się usłyszeć także takie, że z lokalną policją łączyły go układy, a przy tym handlował narkotykami. Miał grozić Kubie. Podobno kiedyś nie dawał parze spokoju, wydzwaniając zarówno do chłopaka, jak i swojej byłej dziewczyny. Ponoć mówił chłopakowi Oli, że się z nim policzy, jeżeli ten nie zostawi Aleksandry. Dodał, że będzie lepiej dla Jakuba, by nie odwiedzał Białej Rawskiej. W innym wypadku może stać mu się krzywda.
Ola podczas składania zeznań również opisywała swoje relacje z Sebastianem. Mówiła, że pomimo faktu, że był jej byłym, wydzwaniał do niej i przychodził (robił nawet remont tam, gdzie mieszkała, z czego Kuba, delikatnie mówiąc, nie był zadowolony). Sebastian chciał, by rozstała się z chłopakiem. Dodatkowo w nerwach potrafił powiedzieć, że może mu coś zrobić.
– Ale u niego to było normalne – skwitowała dziewczyna.
Bliscy Kuby w toku prywatnego śledztwa dotarli do innego byłego chłopaka Oli. Też miał zatargi z Sebastianem. Otrzymywał od niego groźby. Widząc, z jakim typem człowieka ma do czynienia, odpuścił.
W przypadku kwestii zaangażowania w poszukiwania, Ola mówiła, że dziwi ją stanowisko znajomych czy rodziny Kuby, traktujące o tym, iż nie pomagała znaleźć swojego chłopaka. Twierdziła, że trudno jest współpracować, gdy druga strona ją straszy, grozi jej (choć owa „druga strona” oznajmiła, że nic takiego nie miało miejsca). Podobno o wszystkim Aleksandra opowiedziała funkcjonariuszom, a ci poradzili, by odsunęła się od poszukiwań, aby nie doszło do gorszych sytuacji. Ola Kuby szukała, jak przekonywała, na własną rękę.
Na początku Jakuba szukało kilka osób, później liczba ta wzrosła. W działania, oprócz rodziny, zaangażowano znaczną część służb, w tym rzeszę przedstawicieli policji, psy tropiące, straż pożarną i ochotników. Kawałek po kawałku przeczesywano podmokłe tereny Białej Rawskiej. Z czasem ciała Kuby zaczęto szukać w okolicznych stawach, a 29 grudnia po raz pierwszy do akcji włączono helikopter. Widoczność była dobra, gdyż poszukujący mogli dostrzec z góry nawet niewielkie rzeczy.
Dodatkowo na Facebooku powstała grupa o nazwie „Zaginął Jakub Kazała”. Pojawiło się jeszcze więcej informacji i plakatów. Sprawą zaczęły interesować się media, a na dodatek co jakiś czas odzywały się osoby, które udzielały bądź próbowały udzielać wskazówek mających na celu pomoc w odnalezieniu chłopaka. Niestety „ślady” raczej nie prowadziły do niczego konkretnego. Jedną z pomocniczek była jednak Maja Danilewicz. Wysłała zdjęcie satelitarne z widocznym domem. Danilewicz dodała, że Kuba jest na podmokłym terenie w pobliżu tego zabudowania. Nie myliła się. Zgodnie z tym, co mówiła ciotka Jakuba, w toku sprawy korzystano też z usług innego znanego w Polsce jasnowidza. Ten przyznał, że Kuba nie żyje, jednak, według relacji kobiety, inne elementy wersji, jaką zaprezentował jasnowidz, nie pokryły się z rzeczywistością.
Mimo przedsięwzięcia zakrojonego na szeroką skalę, na zwrot w sprawie trzeba było trochę poczekać. 14 stycznia 2015 roku na terenach podmokłych znaleziono but (leżał obok opuszczonego domu, w niewielkim bagnie, podeszwą do góry). Co ciekawe, but był mokry, ale czysty. Znaleziono także kluczyki do samochodu, którym jeździł Jakub Kazała. Może nie było to wiele, jednak owe ślady należały do wartościowych chociażby z uwagi na fakt, że mogły stanowić jakikolwiek przejaw obecności Kuby w tym miejscu (zakładając, że rzeczy nie podrzucono).
Według relacji rodziny zaginionego, ślady nie zostały jednak zabezpieczone prawidłowo. Policjantka uczestnicząca w akcji, prawdopodobnie myśląc, że kluczyki zgubił ktoś z poszukujących, miała bez namysłu podnieść je z ziemi, uprzednio nie założywszy rękawiczek.
– Jeśli chodzi o but, to też nie jestem przekonana co do odpowiedniego zabezpieczenia. Policja twierdzi, że znaleźli go w zbiorniku wodnym, jednak zdjęcie buta jest zrobione na trawie. Chyba powinni udokumentować zdjęciem to miejsce, w którym but leżał…? – takie pytanie padło z ust pani Eweliny Majewskiej, ciotki Jakuba, w rozmowie z Anną Ruszczyk, dziennikarką „Gazety Śledczej”.
Ciało Jakuba znaleziono 20 stycznia. Ojciec chłopaka, który zidentyfikował zwłoki, oznajmił, że ich stan zupełnie nie wskazywał na to, żeby przez tak długi czas przebywały w trudnych warunkach atmosferycznych. Kuba leżał na plecach, był częściowo rozebrany (jego spodnie były opuszczone mniej więcej na wysokość kolan/ud, mimo że pasek był zapięty; miały zepsuty zamek). Na nosie Jakuba było zadrapanie, nogi były zgięte w kolanach. Okazało się, że pod kolanami znajdowała się czerwona pręga (według policji mogła ona powstać w wyniku zagięcia spodni). Lewą rękę, lekko uniesioną, „trzymał” na piersi. Prawa była wyprostowana, leżała wzdłuż ciała. Chłopak miał otwarte oczy i usta.
Portfel oraz dokumenty, jak mówiła ciotka Kuby, były w jego kurtce. Wśród wielu osób zdziwienie wzbudzał jeszcze jeden aspekt: teren, na którym znaleziono zwłoki Kuby, to obszar bagnisty, położony pośród lasów zamieszkałych przez dziką zwierzynę. Gdyby chłopak „spacerował” tam dłużej, z pewnością wielokrotnie zapadłby się, przewracał w grząskim gruncie, a na dodatek asekurował rękoma. Jednak zgodnie z tym, co zawarto w materiałach traktujących o sprawie, ręce oraz ubrania 20-latka były czyste.
Jak to możliwe, że tak wielu ludzi szukających Jakuba (plus helikopter) nie zauważyło zwłok wcześniej? Tym bardziej, że jest to miejsce, w którym korony drzew, zgodnie z tym, co szeroko twierdzono, raczej nie zasłaniają widoku.
Pani Renata, jak uważała, dobrze zapamiętała, o czym podczas akcji poszukiwawczej rozmawiała z przewodniczką psa tropiącego. Twierdziła, że poprosiła kobietę, by ta sprawdziła teren, na którym później znaleziono zwłoki Jakuba. Wcześniej chciała pójść tam sama, jednak miała krótkie buty i zapadała się w błocie. Przewodniczka miała odpowiedzieć, że pies najpierw musi napić się wody i trochę odpocząć, a potem ruszą, by przeszukać wskazany obszar. Kiedy zwłoki już odnaleziono, mama Jakuba poprosiła, by przewodniczkę przesłuchano, a nawet zadeklarowała chęć uczestniczenia w rozmowie. Kobietę przesłuchano, lecz nie odbyło się to przy udziale matki Jakuba.
Przewodniczka twierdziła, że tamtego dnia rzeczywiście rozmawiała z osobą, która przedstawiła się jej jako matka zaginionego, i chciała uzyskać informacje na temat działań prowadzonych na miejscu. Wtedy miała polecić kobiecie, by udała się do osoby odpowiedzialnej za koordynowanie akcji poszukiwawczej, a jako taką wskazała bodajże komendanta miejscowego komisariatu. Kobieta spytała, czy może pogłaskać psa – przewodniczka pozwoliła, po czym rozmówczyni odeszła. Przesłuchiwana tłumaczyła, że wykonywała polecenia dowódcy akcji, a szczegóły działań, jakie prowadziła, zostały opisane w notatce służbowej. Stwierdziła, że nie przypomina sobie, by rozmówczyni prosiła ją o sprawdzenie jakiegoś dodatkowego obszaru.
Wkrótce po tym rodzina Jakuba dotarła do zapisów z monitoringu umieszczonego przy ul. Mickiewicza. Na nagraniach widać, że przewodniczka idzie w okolice miejsca, gdzie za jakiś czas ujawniono ciało. Później zaś, już po odnalezieniu chłopaka, bez problemu można dostrzec, jak jego zwłoki na noszach są stamtąd zabierane. Po interwencji rodziny nagrania zabezpieczono.
Jak można przeczytać w reportażu Marty Bilskiej: „Od miejsca ujawnienia zwłok do głównej, ul. Mickiewicza, jest dokładnie 56 metrów. Czy z takiej odległości, po 3 tygodniach, pies do wykrywania zwłok ludzkich nie wyczułby ciała leżącego na powierzchni ziemi? Pani przewodnik zeznaje też, że szła z psem wzdłuż rzeki od początku do końca. Od rzeki do miejsca odnalezienia ciała jest około 10 metrów w linii prostej. Czy z takiej odległości pies też nie podjąłby tropu?”.
Rodzice Kuby poprosili o wgląd do zdjęć wykonanych z pokładu śmigłowca. W odpowiedzi usłyszeli, że akcja zwiadu realizowana za pomocą helikoptera nie była oficjalnie rejestrowana, więc takich fotografii po prostu nie ma. Po pewnym czasie najbliżsi chłopaka dowiedzieli się, że zdjęcia z powietrza są dostępne na profilu facebookowym pewnego funkcjonariusza, który brał udział w akcji poszukiwawczej. Bliscy złożyli skargę. W ramach jej rozpatrzenia akta zostały wzbogacone o rzeczone fotografie.
Prokuratura tłumaczyła przy tym, że zdjęcia były robione prywatnym telefonem policjanta. Co więcej, w zasadzie to, że je udostępnił, było wyłącznie przejawem jego dobrej woli. Rodzina analizowała fotografie bardzo dokładnie. Stwierdziła, że pewnych zdjęć może brakować – chodziło o te, które po połączeniu ich z poprzedzającymi i następnymi wskazywałyby, że zostały zrobione właśnie tam, gdzie za jakiś czas znaleziono ciało. Bliscy Jakuba skierowali wniosek dotyczący możliwości sprawdzenia telefonu policjanta oraz przekazania niedołączonych zdjęć. Prokuratura natomiast nie widziała powodu, by uważać, że nie wszystkie zdjęcia zostały udostępnione.
Nadto, według twierdzeń ciotki Jakuba, oprócz 29 grudnia, helikopter przeszukiwał okoliczne tereny jeszcze 30 grudnia i 12 stycznia. Policja zapewniała, że nad tym miejscem, gdzie później odnaleziono Kubę, nie latano. Rodzina dotarła jednak do świadka, który 12 stycznia nagrał helikopter znajdujący się praktycznie dokładnie nad tym fragmentem terenu, na którym niedługo potem stwierdzono obecność zwłok. Na dodatek, jak przekonywała matka Kuby, od momentu zgłoszenia zaginięcia syna do 7 stycznia nie przydzielono im konkretnej osoby, która poprowadziłaby poszukiwania. Skutkowało to tym, że każdego następnego dnia rodzina musiała od nowa tłumaczyć kolejnemu policjantowi, co się stało – i co ustalił ten, który już zakończył zmianę.
Ewelina Majewska ujawniła, że całą sprawą, oprócz służb, bliskich Jakuba i ochotników, zajmował się także detektyw z Łodzi, lecz jego działania ograniczyły się do rozwieszenia kilku plakatów na terenie Białej Rawskiej i (za dodatkową opłatą) przeprowadzenia badania wariograficznego. Swoją pracę oszacował na kilka tysięcy złotych, a na dodatek w kilku kwestiach podobno okłamał rodzinę Jakuba, dlatego zrezygnowali z jego usług.
Podczas sekcji, którą przeprowadzono 23 stycznia 2015 roku w Zakładzie Medycyny Sądowej w Łodzi, stwierdzono, że u chłopaka wystąpiły obrzęk oraz przekrwienie mózgu, płuc i innych narządów wewnętrznych. Żołądek Kuby był praktycznie pusty. W przełyku nie znaleziono resztek jedzenia, co dowodziło, że chłopak nie wymiotował. Z przodu, pod kolanami, dało się zauważyć czerwoną pręgę. Ustalono, że do śmierci młodego mężczyzny doszło najprawdopodobniej tej nocy, której zaginął. Orzeczono, że na podstawie przeprowadzonej sekcji i wyników badań dodatkowych, nie można w sposób pewny określić przyczyny zgonu Jakuba Kazały. Uwzględniając jednak okoliczności jego zaginięcia oraz ujawnienia ciała, można przyjąć, że chłopak najprawdopodobniej zmarł w wyniku niedomogi krążeniowo-oddechowej występującej w przebiegu hipotermii.
Sekcyjnie nie stwierdzono obrażeń mogących wskazywać na udział osób trzecich, a kwestia częściowego rozebrania zwłok, jak informowano, mogła być związana z głębokimi zaburzeniami orientacji i odczuwania bodźców termicznych w przypadku osób doświadczających głębokiego wychłodzenia (ściągających ubrania z powodu fałszywego uczucia gorąca). Pozostawała kwestia alkoholu bądź innych substancji odurzających. Znajomi wszakże wspominali, że Jakub Kazała pił na imprezie. Badanie rzeczywiście wykazało, że miał w organizmie alkohol, jednak dokładne określenie jego zawartości z racji zmian pośmiertnych było niemożliwe. Nie wykryto obecności środków odurzających.
Niepokojący w sprawie pozostawał również inny temat: do miejsca, w którym znaleziono ciało Jakuba, można dojść z różnych stron. Jednym z nich jest wąska ścieżka. Na tej nie było jednak żadnych śladów na śniegu w noc zaginięcia. Kuba musiałby więc przyjść z drugiej strony, na co wskazywały odnalezione kluczyki oraz but. Problem w tym, że wówczas, mimo ciemności i na mrozie, będąc w jednym bucie (chyba że zgubił go na przykład podczas hipotetycznego cofnięcia się), miałby do pokonania niezwykle nieprzyjazną, bagnistą okolicę, co wydawało się niezwykle trudne, a na dodatek nielogiczne.
Na zdjęciach z sekcji, według tego, co mówiła ciotka chłopaka, uwieczniono obie stopy i obie wyglądały identycznie. „Jak to jest możliwe, że przeszedł ok. 70 metrów po zmrożonej ziemi, pełnej gałęzi i patyków, bez buta, i nie pokaleczył stopy…?! Odpowiedzi nam nie udzielono” – stwierdziła kobieta w pewnym wywiadzie.
Jeden z przyjaciół Kuby zdecydował się nawet na wzięcie udziału w eksperymencie. Doświadczenie było bardzo proste: kolega po uwzględnieniu warunków atmosferycznych zdecydował się przejść drogę podobną do tej, jaką najprawdopodobniej musiałby pokonać Jakub. Wyniki były jasne: mimo asekuracji, którą dysponował, brodzenie w grząskim terenie należało do zadań wyjątkowo trudnych, a po wszystkim jego buty były niezwykle brudne.
Chociaż podczas sekcji pobrano materiał spod paznokci Jakuba, próbki nie przebadano od razu – zrobiono to dopiero na wniosek jego rodziców. I tu wynik okazał się dość tajemniczy: przebadana substancja nie zgadzała się z DNA Kuby, jednak podobno było jej zbyt mało, by dało się mówić o szerszej analizie. Co ciekawe, w opinii uzupełniającej biegłego zwrócono uwagę na fakt, że objawy, które wystąpiły u Jakuba, mogły świadczyć o duszeniu, lecz ze względu na brak widocznych obrażeń na ciele tę teorię wykluczono.
„20 stycznia 2015 godzina 13:30 stwierdzono zgon mężczyzny lat około 20. Na lewej nodze brak buta, na prawej but typu sportowego. Czarna kurtka z kapturem. Spodnie typu jeans zsunięte do połowy kości udowej. Pozycja zwłok na wznak, nogi podgięte w kolanach. Przyczyna zgonu nieznana” – jest to fragment z oględzin miejsca znalezienia ciała Jakuba Kazały. Jak wykazała późniejsza sekcja zwłok, nie można w sposób pewny określić przyczyny zgonu. Uwzględniając jednak okoliczności jego zaginięcia i okoliczności ujawnienia zwłok, można przyjąć, że Kuba najprawdopodobniej zmarł w wyniku niedomogi krążeniowo-oddechowej na skutek hipotermii, czyli wychłodzenia.
Nie mniej tajemnicze były bilingi, do których dotarła rodzina zmarłego. Wynikało z nich, że były chłopak Aleksandry rozmawiał przez telefon z policjantem z Komendy Powiatowej Policji w Rawie Mazowieckiej, a jedna z rozmów miała miejsce podobno w dniu, w którym wystawiono pismo o wszczęciu dochodzenia w sprawie zaginięcia chłopaka. Na dodatek rozmowy były prowadzone z innego numeru Sebastiana niż ten, który został podany przy przesłuchaniu. Sytuacja z Aleksandrą również nie napawała optymizmem: postanowiono przesłuchać ją za pomocą wariografu. Miało to przynajmniej częściowo rozwiać wątpliwości. Niestety dziewczyna na badanie dojechała pod wpływem niedozwolonych substancji, a na kolejne nie chciała się zgodzić. Miała do tego prawo. Badaniu wariografem za sprawą wynajętego detektywa poddała się za to druga z dziewczyn, która była na imprezie. Wynik optował za tym, że mówiła prawdę.
– My jej nie obwinialiśmy, tłumaczyłam sobie, że jeśli go kochała, to może jest w szoku i dlatego nie chciała brać udziału w poszukiwaniach. Nawet jej mówiłam: „No Ola, idź na ten wariograf, przecież się oczyścisz z zarzutów, to nawet lepiej dla Ciebie”. „Nie. Nigdzie nie pójdę. Na żaden wariograf” – odpowiedziała – relacjonuje pani Justyna, matka Kuby.
Rodzina Kuby poprosiła biegłego sądowego, aby na ich koszt przeprowadził eksperyment procesowy: działanie polegało na ułożeniu młodego mężczyzny o posturze podobnej do 20-latka i zbieżnie ubranego, w takiej samej pozycji i w tym samym miejscu, gdzie odnaleziono Kubę. Od strony, którą rzekomo miał udać się Kuba, wysłano człowieka, który pierwszy raz był w Białej Rawskiej. W celu zarejestrowania obrazu zamontowano mu kamerę. Wskazana osoba w kilkanaście minut dotarła do miejsca, w którym leżała postać.
Wyniki przeprowadzonych działań optowały za stanowiskiem, że ciało Jakuba podrzucono. Jednak z drugiej strony policja zapewniała, iż wszelkie czynności przeprowadziła zgodnie ze sztuką, a to, co stało się z chłopakiem, było po prostu wynikiem nieszczęśliwego wypadku. Byt lokalnej społeczności zdawał się powracać do normalności. Również Ola zaczęła układać sobie życie.
Jakiś czas temu do rodziny Kuby zgłosił się nowy świadek. Oznajmił, że słyszał intrygującą rozmowę. Wynikało z niej, że w śmierć chłopaka ktoś jest zamieszany. Człowiek ten zadeklarował, że może to zeznać, jednak pod warunkiem, że postępowanie zostanie przeniesione do innej prokuratury. Wyznał, że boi się z uwagi na układy, które tu panują. By uczcić pamięć 20-latka i pomagać innym, zawiązano nawet Stowarzyszenie im. Jakuba Kazały – Iskierkę.
Choć sprawę umorzono 30 czerwca 2017 roku, wiele osób nadal uważa, że to, co stało się z Kubą, nie było tylko zwykłym wypadkiem. Do Ministerstwa Sprawiedliwości w 2016 trafił raport informujący o szeregu nieprawidłowości, jakie były wykonywane podczas śledztwa. Zawarta jest w nim także prośba o skontrolowanie pracy rawskich policjantów i prokuratorów pracujących przy sprawie.
Autorka: Angelika Więcław, wolontariuszka Fundacji Zaginieni
Zdjęcie: https://tygodnikits.pl/
Mikuszewo to mała wieś leżąca w województwie wielkopolskim, w gminie Miłosław, licząca zaledwie około 300 mieszkańców. To właśnie tu mieści się dom rodzinny Zyty Michalskiej, do którego dziewczyna przyjechała na święta wielkanocne w 1994 roku. Nic nie zapowiadało wtedy tragedii, do której miało dojść w Niedzielę Wielkanocną.
Zyta Michalska po skończeniu liceum ogólnokształcącego postanowiła wstrzymać się z pójściem na studia, ponieważ nie do końca jeszcze wiedziała, który kierunek będzie dla niej najbardziej satysfakcjonujący. W przerwie od nauki zdecydowała się zamieszkać u swojej ciotki na poznańskim Łazarzu i jednocześnie zapisać się na kurs języka angielskiego. W Poznaniu studiował również jej chłopak, Maciej, dzięki czemu młodzi mogli o wiele częściej się widywać.
Na kilka dni przed świętami wielkanocnymi, dwudziestoletnia już wtedy Zyta przyjeżdża do Mikuszewa. Niedzielę Wielkanocną, która wypadała wówczas 3 kwietnia, rodzina Michalskich spędza więc w komplecie, a po mszy świętej i obiedzie każdy z domowników udaje się w swoją stronę. Siostra Zyty – Justyna – wraz z mamą udają się na drzemkę, zaś pan Waldemar – ojciec dziewczyn – idzie podlać sadzonki.
Zyta natomiast udaje się do swojego pokoju, by rozwiązywać krzyżówki. Dwa dni wcześniej umówiła się również z Maciejem, że spotkają się w niedzielę o godzinie 17:00.
Punktualnie o umówionej godzinie Maciej zjawia się w domu Zyty. Drzwi otwiera mu Justyna i prowadzi chłopaka do pokoju siostry. Okazuje się jednak, że ani tu, ani w innych pomieszczeniach nie ma dwudziestolatki. Nie ma również butów dziewczyny, więc oboje są przekonani, że poszła na spacer. Znają doskonale trasę jej spacerów, która przebiega przez las, więc postanawiają wyjść jej naprzeciw. Niestety, nie spotykają Zyty na swojej drodze.
Na zewnątrz robi się coraz chłodniej i ciemniej, dlatego postanawiają wrócić do domu, z nadzieją, że dziewczyna już tam będzie. I tym razem spotyka ich zaskoczenie, ponieważ dwudziestolatki nadal nie ma. Zaalarmowani rodzice natychmiast udają się na poszukiwanie córki. Od jednego z sąsiadów uzyskują informację, że widział Zytę tego dnia i, że kierowała się wówczas w stronę lasu. Poszukiwania dziewczyny trwają do drugiej w nocy. Niestety, nie przynoszą żadnych rezultatów.
Następnego dnia, gdy losy dziewczyny nadal pozostają nieznane, pan Waldemar zgłasza zaginięcie córki na policję. Funkcjonariusze zjawiają się w Mikuszewie i zarządzają zorganizowane poszukiwania w terenie – dzięki obecności większości mieszkańców Mikuszewa, którzy odpowiedzieli na apel policji, stworzona zostaje tyraliera, a poszukiwania zostają skierowane na teren pobliskiego lasu.
Na ciało dwudziestolatki natyka się jej matka, pani Irena. Zwłoki dziewczyny zostały ukryte w sposób prowizoryczny, poprzez przykrycie ich ściółką leśną. Na głowie Zyty znajdują się obrażenia wskazujące na uderzanie ciężkim przedmiotem, na szyi widnieje zaś sina bruzda, świadcząca o tym, iż przed śmiercią dziewczyna mogła być duszona. Stan jej ubioru wskazuje, że napaści dokonano najprawdopodobniej na tyle seksualnym.
Sekcja zwłok oraz oględziny miejsca zdarzenia wykluczają jednak motyw seksualny zbrodni – nie zostają nigdzie odnalezione ślady nasienia. Udaje się za to ustalić, iż Zyta była ciągnięta twarzą po ziemi – w tym celu sprawca najprawdopodobniej chwycił ją za kaptur kurtki, co spowodowało obrażenia widoczne na szyi dziewczyny. Wyniki sekcji zwłok wykazują, że bezpośrednią przyczyną zgonu było uduszenie, które nastąpiło poprzez dostanie się ściółki leśnej do dróg oddechowych wskutek ciągnięcia twarzą po ziemi.
Śledztwo wszczęte w sprawie morderstwa Zyty Michalskiej już na początkowym etapie wyklucza z kręgu podejrzanych jej rodzinę oraz jej chłopaka, Macieja. Sprawa jest wyjątkowo trudna, ponieważ funkcjonariusze nie mają żadnego punktu zaczepienia – motyw zbrodni wciąż pozostaje nieznany. Pomimo podjętych na szeroką skalę działań operacyjnych, morderca pozostaje nieuchwytny. W związku z tym, po dziesięciu miesiącach śledztwa, które nie przyniosło żadnego rezultatu, prokurator podejmuje decyzję o umorzeniu sprawy.
Śledczy dysponują jednak naprawdę mocnym dowodem – pod paznokciami dziewczyny ujawniono bowiem krew mordercy. Niestety, w 1994 roku badania laboratoryjne w zakresie wyodrębniania DNA z materiału dowodowego są na niskim poziomie i istnieje ryzyko, iż dowód może zostać uszkodzony w trakcie wykonywania badań. Zostaje ostatecznie podjęta decyzja, by zachować materiał spod paznokci dziewczyny, i poczekać aż rozwój nauki pozwoli na bezpieczne przeprowadzenie badań, dzięki którym będzie można ustalić, kto jest sprawcą tego brutalnego pozbawienia życia młodej kobiety.
Jest rok 2018. Przy komendzie wojewódzkiej w Poznaniu powołany zostaje specjalny zespół zajmujący się sprawami niewyjaśnionymi – Archiwum X. Bardzo szybko zajmuje się on powrotem do sprawy Zyty Michalskiej. Jedną z pierwszych czynności podjętych przez śledczych jest zwrócenie się do biegłych z prośbą o ustalenie profilu psychologicznego sprawcy.
Sporządzona opinia wskazuje między innymi, iż z dużym prawdopodobieństwem należy przyjąć, że morderca mieszkał w okolicy i być może był nawet przesłuchiwany podczas pierwszego dochodzenia w tej sprawie. Ponadto niezwłocznie wysłany do badań zostaje materiał dowodowy spod paznokci ofiary, w celu wyodrębnienia DNA i ustalenia profilu genetycznego sprawcy morderstwa.
Uzyskany profil genetyczny zostaje wprowadzony do bazy DNA, nie przynosi to jednak przełomu w sprawie, ponieważ sprawca nie popełnił żadnego przestępstwa od 1994 roku i w związku z tym jego DNA nie figuruje w bazie. W żaden sposób nie zniechęca to śledczych z Archiwum X. Dzięki swojej determinacji i doświadczeniu typują 92 mężczyzn, którzy mogą teoretycznie stać za morderstwem Zyty Michalskiej. Jednocześnie policjanci z wielkopolski publikują na swoich stronach internetowych informację o poszukiwaniu osób, które mogą posiadać wiedzę na temat morderstwa z 3 kwietnia 1994 roku, i apelują, aby takie osoby się zgłaszały. Informację podchwycają media i na komendach rozdzwaniają się telefony. Jeden z tych telefonów kieruje podejrzenia na Waldemara B., który w czasie zabójstwa Zyty mieszkał w sąsiedniej wsi, i który był przesłuchiwany w tej sprawie we wrześniu 1994 roku.
Policjantom udaje się pozyskać niedopałki papierosów należące do podejrzanego i wysyłają je do badań porównawczych. Wykazują one zgodność. Do zatrzymania podejrzanego o morderstwo Zyty Michalskiej dochodzi 14 grudnia 2020 roku. Od Waldemara B. pobrany zostaje materiał biologiczny – ten jest ponownie wysłany do badań, które oficjalnie potwierdzają jego związek ze sprawą. Proces przeciwko Waldemarowi B. rusza w 2021 roku.
Z akt sądowych możemy się dowiedzieć, że tego feralnego dnia, po kłótni z rodziną, Waldemar B. udał się do lasu na rowerze. Na jednej z leśnych ścieżek doszło do spotkania ofiary z mordercą – Zyta Michalska weszła pod rower oskarżonego, a ten przewrócił się. Wywiązała się pomiędzy nimi kłótnia, podczas której dziewczyna uderzyła w twarz Waldemara B. Mężczyzna nie pozostał jej dłużny. W wyniku szamotaniny sprawca został następnie podrapany po twarzy.
W tym miejscu należy wspomnieć o jednej, zaskakującej kwestii – zadrapania na twarzy Waldemara B. zauważyła jego matka, która po tym, jak dowiedziała się, iż w okolicy zamordowano młodą kobietę, od razu domyśliła się całej prawdy. Nie została jednak przesłuchana w sprawie, sama zaś nie zdecydowała się złożyć obciążających jej syna zeznań.
Waldemar B. przed sądem zeznał ponadto, iż uderzył pięciokrotnie kamieniem w głowę leżącą na ziemi Zytę. Był przekonany, że dziewczyna nie żyje, dlatego też zaciągnął ją w głąb lasu i tam postanowił upozorować gwałt.
Po rozpoznaniu sprawy Sąd Okręgowy uznał winę oskarżonego i wymierzył mu karę 25 lat pozbawienia wolności – czyli maksymalny wymiar kary, który obowiązywał w Polsce w 1994 roku. Apelację od wyroku wniósł adwokat oskarżonego, jednakże w styczniu 2022 roku Sąd Apelacyjny podtrzymał orzeczenie Sądu I instancji.
Wyrok jest prawomocny.
Autor: Monika Danielska, wolontariuszka Fundacji Zaginieni
Katowice, Dąbrówka Mała, 8 listopada 1964 r., około 7 rano.
Na komendzie policji rozbrzmiewa telefon - niedaleko torów kolejowych prowadzących do kopalni Gottwald, przypadkowi przechodnie odnajdują zwłoki starszej kobiety.
Otarcia na szyi.
Siniaki na nadgarstkach.
7 ran na głowie zadanych twardym narzędziem.
Ale zacznijmy od samego początku...
18 października 1927 roku w Dąbrowie Górniczej na świat przyszedł Zdzisław Marchwicki. Miał on trójkę rodzeństwa - starszą siostrę Halinę i dwóch młodszych braci, Jana i przyrodniego Henryka. Matka Zdzisława zmarła po urodzeniu Jana, nie wychowywał go jednak jego biologiczny ojciec, Józef, a dalsza rodzina. Z drugiego małżeństwa Józefa urodził się Henryk, następnie wchodził on jeszcze w 3 kolejne związki małżeńskie, te już bezdzietne.
Zdzisław miał w szkole podstawowej problemy z nauką i chodził na wagary. Był to też moment, w którym pojawiały się pierwsze niepokojące sygnały. Nie dogadywał się z rówieśnikami, miał być wobec nich złośliwy. Przyznawał w swoim pamiętniku, że podczas gdy inni chłopcy z jego klasy uznawali za karę siedzenie obok dziewczynek, Zdzisław, kiedy dostawał takową „karę”, nie mógł się skupiać na lekcjach. Uwagę poświęcał dziewczynce, z którą siedział, a na przerwach często chodził do ubikacji, aby się masturbować.
Dodatkowo znęcał się nad zwierzętami. Z zapisków z jego pamiętnika wynika, że 2 razy odbył stosunek seksualny z krową i planował jeden z kurą, do którego finalnie nie doszło. Miało się to zdarzyć, gdy miał około 17 lat. Pracował wtedy w którymś już z kolei gospodarstwie rolnym – z poprzednich albo zostawał przeniesiony, albo uciekał. Po drugim zoofilskim incydencie z krową, na którym został nakryty przez gospodynię, został zgłoszony na policję i skazany na miesiąc pozbawienia wolności.
W tym czasie z Niemiec wróciła jego siostra Halina. Z resztą braci utworzyła grupę przestępczą dokonującą kradzieży. W działalności grupy brał udział także Zdzisław. Był znany w Katowicach jako handlarz obcą walutą. Został za to skazany na dwa miesiące aresztu.
Gdy jego żonaty z Marią brat, Henryk, siedział rok w więzieniu za kradzież, Zdzisław wprowadził się do Marii. W 1956 roku Henryk rozwiódł się z kobietą, a ta związała się formalnie ze Zdzisławem. Ich małżeństwo opiewało w awantury, przemoc, brutalność, a nawet gwałty.
We wrześniu 1964 roku Maria opuściła Zdzisława.
Już miesiąc później, w listopadzie, przypadkowi przechodnie znaleźli ciało 58-letniej kobiety w pobliżu torów prowadzących do kopalni Gottwald. W przeciągu kolejnego, 1965 roku, na terenie Będzina, Czeladzi, Sławkowa i Sosnowca, doszło do kolejnych 11 napadów na kobiety, z czego 8 zakończyło się śmiercią ofiary.
W 1966 roku na terenie Gródkowa i ponownie Będzina oraz Sosnowca zaatakowano 5 kobiet, spośród których to ataków 3 były śmiertelne. Ostatni z nich miał miejsce w październiku. Pod koniec 1966 roku Maria i Zdzisław znów zaczęli się spotykać, a raczej pisać do siebie listy. Wiadomo z nich, że Zdzisław błagał żonę o powrót, jednak Maria miała już dzieci z innym mężczyzną.
1967 rok, czerwiec i październik – kolejne dwa ataki śmiertelne w Będzinie i Wojkowicach.
W grudniu 1967 roku Maria wróciła do Zdzisława, aby po mniej niż roku, w 1968, znów odejść.
W październiku 1968 roku, znów na Śląsku, znaleziono zamordowaną kobietę, a w 1970 roku kolejną – ostatnią – którą przypisano Wampirowi z Zagłębia.
Same ofiary nie miały dużo cech wspólnych. Wszystkie były kobietami, a ich wzrost nie przekraczał 170 cm. Najmłodsza z nich miała 16 lat, a najstarsza 58 lat. Atakowane były zarówno samotne kobiety, jak i żony, matki, gospodynie, pracownice fizyczne oraz umysłowe. Morderca zatem czekał na okazję i nie szukał specjalnie konkretnych cech, ofiarą po prostu musiała być kobieta.
Natomiast gdyby przyjrzeć się okolicznościom, w jakich dochodziło do morderstw, i rodzajom obrażeń ofiar, można stwierdzić, że układały się one w tak zwany modus operandi. Są to charakterystyczne dla danych sprawców powtarzające się zachowania dotyczące wyboru ofiary, sposobu działania, miejsca, czasu, okoliczności, w których dochodzi do popełnienia przestępstwa. Dotyczyć on może również określonych okaleczeń/śladów zostawianych na ciałach/miejscach zbrodni, a także użytych narzędzi. Kluczem jest po prostu powtarzalność.
Modus operandi Wampira z Zagłębia był następujący.
W toku analizy śladów potwierdzono hipotezę o podłożu seksualnym motywu dokonywanych zbrodni oraz sadystyczne skłonności sprawcy, zwracając uwagę na jego brutalność obchodzenia się z atakowanymi kobietami.
Anna M. Pierwsza ofiara, śmiertelna. 7 listopada 1964 r.
Sprawa trafiła na policję, ale została potraktowana jako pojedynczy przypadek. Podejrzewany był mąż. Wyszedł z więzienia po 3 miesiącach.
Ewa P. Druga ofiara, śmiertelna. 20 stycznia 1965 r. (istnieją jednak wątpliwości)
Lidia N. Trzecia ofiara, śmiertelna. 17 marca 1965 r.
Irena S. Niedoszła czwarta ofiara, przeżyła. 14 maja 1965 r.
Irena została zaatakowana niespełna dwa miesiące po śmierci Lidii. Atak przebiegł w taki sam sposób jak w przypadku Lidii oraz poprzednich ofiar. Usiłowano zabić ją uderzeniem tępym narzędziem w tył głowy.
Jadwiga Z. Piąta ofiara, śmiertelna. 22 lipca 1965 r.
Modus operandi z pierwszego morderstwa powtórzył się już 5 razy. W przypadku Jadwigi podejrzewano przez jakiś czas przyjaciela ofiary, ale miał mocne alibi.
Policja dopiero po piątym ataku, a jednocześnie czwartym morderstwie, doszła do wniosku, że mają do czynienia z seryjnym mordercą. W Komendzie Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej w Katowicach powołano specjalną grupę śledczą o nazwie „Zagłębie”, której zadaniem było złapanie przestępcy. Zmieniono jednak jej nazwę na „Anna”, od imienia pierwszej ofiary. Naczelnikiem grupy został kapitan Jerzy Gruba.
Na ulice Sosnowca, Będzina, Czeladzi i Dąbrowy Górniczej wyszło kilkuset funkcjonariuszy.
Rozpoczęły się gorączkowe poszukiwania sprawcy.
Eleonora G. Niedoszła szósta ofiara, przeżyła. 26 lipca 1965 r.
Zofia W. Niedoszła siódma ofiara, przeżyła. 4 sierpnia 1965 r.
Maria B. Ósma ofiara, śmiertelna. 15 sierpnia 1965 r.
Genowefa Ł. Dziewiąta ofiara, śmiertelna. 25 sierpnia 1965 r.
Poszukiwania wciąż trwały. Deszcz zmywał poszlaki. Psy śledcze gubiły ślady, doprowadzały policjantów do przystanków autobusowych, a powszechnie stosowane metody wykrywania zabójstw zawodziły. Dochodziło do kolejnych morderstw, a panika społeczeństwa rosła.
Teresa T. Dziesiąta ofiara, śmiertelna. 25 października 1965 r.
Alicja D. Jedenasta ofiara, śmiertelna. 28 października 1965 r.
Irena S. Dwunasta ofiara, śmiertelna. 12 grudnia 1965 r.
Pośród ludzi szerzyły się teorie spiskowe, jak ta, że celem Wampira było zabicie tysiąca kobiet na tysiąclecie państwa polskiego. Miała to być swego rodzaju odpowiedź na nieudolność władz w schwytaniu mordercy. Służby wystawiały nawet wyszkolone milicjantki w odludne miejsca, mając nadzieję, że Wampir się „złapie”, tak jednak się nie stało.
Stanisława S. Niedoszła trzynasta ofiara, przeżyła. 19 lutego 1966 r.
Genowefa B. Czternasta ofiara, śmiertelna. 11 maja 1966 r.
Maria G. Piętnasta ofiara, śmiertelna. 15 czerwca 1966 r.
Julianna K. Niedoszła szesnasta ofiara, przeżyła. 15 czerwca 1966 r.
Jolanta G. Siedemnasta ofiara, śmiertelna. 11 października 1966 r.
Ciało Jolanty wyłowiono z Przemszy. Była ona 18-letnią bratanicą sławnego w tamtych czasach polityka, Edwarda Gierka. Wywołało to dość duże poruszenie społeczeństwa, a także Milicji. Zaczęto przypuszczać, iż przestępca, oprócz motywu seksualnego, drwi sobie z działań policjantów. Został uznany za wroga publicznego niemal od razu.
Zofia K. Osiemnasta ofiara, śmiertelna. 15 czerwca 1967 r.
Zofia G. Dziewiętnasta ofiara, śmiertelna. 3 października 1967 r.
Jadwiga S. Dwudziesta ofiara, śmiertelna. 3 października 1968 r.
Tego samego roku wydano specjalny apel do społeczeństwa. Wyznaczono nagrodę w wysokości 1 miliona złotych dla tego, kto wskaże zabójcę. Uruchomiono również specjalny numer telefonu 22 555, na który można było zgłaszać podejrzane zachowania. Dzwonił niemal bez przerwy. Milicja zasypywana była donosami, które czasami bywały żartami.
Warto pamiętać, że milicjanci dodatkowo musieli analizować każde dotychczasowe morderstwo z dwóch perspektyw. Mogło ono bowiem być tylko próbą odtworzenia „dzieła” pierwotnego zabójcy (tzw. morderstwo pozorowane) przez jakiegoś fanatyka, bądź też faktycznym efektem działania Wampira, którym zajmowała się grupa pod kryptonimem “Anna”. Jedno ze źródeł mówi, że takich pozorowanych morderstw było aż 6.
Stworzono model hipotetyczny, zawierający aż 483 cechy fizyczne, jak i psychiczne, które miał posiadać Wampir. Ustalono jeszcze, że jego miejscem zamieszkania lub trwałego związku jest Dąbrowa Górnicza. Wytypowano ponad 250 podejrzanych, a wśród nich na miejscu 4. znajdował się Zdzisław Marchwicki. Jego 56 cech osobowościowych zgadzało się z przygotowanym profilem oraz miał trwały związek z Dąbrową Górniczą…
Jadwiga K. Dwudziesta pierwsza ofiara, śmiertelna. 4 marca 1970 r.
Dr Jadwiga K. nauczała literatury na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach. Co do jej sprawy było podejrzenie udziału osób trzecich. Ostatecznie powiązano ją z Wampirem, więc automatycznie stała się jednym z elementów układanki, nad którą pracowała grupa “Anna”. Istnieją jednak teorie, że miało być to morderstwo upozorowane na te popełnione przez autentycznego Wampira.
Komenda Miejska MO w Siemianowicach, listopad 1971 r.
Na posterunek wpłynęło podanie z prośbą o ukaranie Zdzisława Marchwickiego. Napisała je jego żona. Dokument został podpisany przez prokuratora pracującego nad sprawą Wampira.
Dom małżeństwa Marchwickich, grudzień 1971 r.
Jeden z inspektorów grupy operacyjnej „Anna” rozmawiał z żoną Zdzisława. Podczas tej rozmowy miała zostać sporządzona notatka na 6 stron, dotycząca prawdziwej strony ich małżeństwa.
Zdzisław miał nadużywać alkoholu i wymuszać na żonie zbliżenia nawet 15 razy dziennie. Gdy ta się sprzeciwiała, była bita do momentu, w którym oddawała się mężowi. Mężczyźnie dużą satysfakcję przynosić miał stosunek oralny podczas menstruacji. Zdarzało się, że specjalnie wywoływał ogromne awantury, aby wywołać u żony napady padaczki. Po omdleniu kobieta była wykorzystywana seksualnie. Budziła się z dziurawymi ubraniami, ranami i śladami nasienia na ciele. W pewnym momencie zapytała Zdzisława, czy takie stosunki, gdzie „leży jak trup”, naprawdę sprawiają mu przyjemność.
Zdzisław miał odpowiedzieć: „Grunt, że jesteś ciepła”.
W trakcie śledztwa żona Zdzisława dostarczała informacji dotyczących tego, że z jakiegoś powodu nosił damski zegarek. Dodatkowo po zabójstwie dr Jadwigi K. milicja przeprowadziła kontrolę domu małżeństwa, Marchwicki był bowiem jednym z podejrzanych. Żona zeznała, że gdy dowiedział się o wizycie, spalił swoje gumowe buty, a potem był bardzo zdenerwowany przez jakiś czas. W międzyczasie przechwalał się też, że kradnie z kolegami materiały budowlane.
Zeznania żony Marchwickiego wpisywały się bardzo dobrze w profil poszukiwanego Wampira.
Siemianowice Śląskie, 6 stycznia 1972 r.
Zdzisław Marchwicki został oficjalnie aresztowany.
Otrzymał dwa zarzuty na sam początek - znęcanie się nad rodziną i zniesławienie milicjanta. Do obu się nie przyznawał. Gdy zaczęto go pytać o Annę M. i jej morderstwo, również twierdził, że nie wie, kim jest kobieta.
Żona Marchwickiego miała zjawić się dzień po jego aresztowaniu na komisariacie, aby spytać, gdzie jest jej mąż. Gdy policjant jej odpowiedział, że raczej to ona powinna to wiedzieć, kobieta zwróciła się do swojego syna słowami: „Widzisz? Twój ojciec jest mordercą”.
Laboratorium Ośrodka Techniki Operacyjnej, 31 stycznia 1972 r.
Zdzisław Marchwicki został poddany badaniom na poligrafie, urządzeniu do wykrywania kłamstw. Podczas badania reagował na sprawę wyłowienia ciała kobiety z Przemszy, a śledczy nie pytali dotąd o żadną inną ofiarę oprócz Anny M.
Już 2 tygodnie później Zdzisław Marchwicki usłyszał zarzuty działania z zamiarem pozbawienia życia na ofiarach, którymi zajmowali się śledczy z grupy “Anna” - jednoznacznie oznaczało to oskarżenie go o bycie Wampirem. Mężczyzna po raz kolejny się nie przyznawał.
Śledztwo doprowadziło do aresztowania również rodzeństwa Zdzisława. W maju aresztowani zostali bracia Zdzisława: Jan i Henryk. Ich siostra, Halina, została aresztowana w lipcu, a jej syn Zdzisław w listopadzie. Ostatniego aresztowania dokonano w grudniu, był to kochanek Jana - Józef Klimczak.
Wykazano, że Jan, który w tamtym czasie pracował w dziale administracji Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach, nakłonił Zdzisława do zamordowania Jadwigi K., ponieważ był z nią skłócony. Bracia nie przyznawali się do morderstwa, jednak zeznania przyjaciela Jana były zbyt obciążające dla nich. Za dodatkowy dowód na winę braci powołano się na zapiski z pamiętnika Zdzisława, który pisał podczas pobytu w areszcie.
W ciągu śledztwa zgromadzono rzekomo około 150 tomów akt głównych, 500 tomów akt kontrolnych i kilkadziesiąt tysięcy teczek z materiałami operacyjnymi. Śledztwo w sprawie Wampira z Zagłębia zamknięto.
Katowice, Sąd Wojewódzki, 29 czerwca 1974 r.
Do sądu wpłynął akt oskarżenia przeciwko Zdzisławowi Marchwickiemu, Janowi Marchwickiemu, Henrykowi Marchwickiemu, Józefowi Klimczak, Halinie Flak i Zdzisławowi Flak. Akt miał 258 stron, a łącznie postawiono 40 zarzutów.
23 z nich były skierowane wobec Zdzisława Marchwickiego:
Janowi Marchwickiemu postawiono zarzuty o:
Henryk Marchwicki miał odpowiadać za:
Podobne zarzuty miał kochanek Jana, Józef Klimczak.
Halinie Flak zarzucono:
Syn Haliny, Zdzisław Flak miał odpowiadać za:
Dzisiaj dokument znajduje się w Archiwum Instytutu Pamięci Narodowej w Warszawie.
Katowice, Klub Fabryczny Zakładów Cynkowych „Silesia”, 18 września 1974 r.
Rozprawę prowadził sędzia Władysław Ochman, a oprócz niego w skład orzekający wchodzili sędzia Andrzej Rembisz i ławnicy. Oskarżycielami byli: prokurator generalny Józef Gurgul, który nadzorował postępowanie przygotowawcze, i zastępca prokuratora wojewódzkiego Zenon Kopiński. Obrońcami Marchwickiego zostali mecenas Bolesław Andrysiak oraz mecenas Mieczysław Frelich.
Wstęp na salę miały osoby tylko ze specjalną przepustką, jednak sam proces miał być jawny. Dziennikarze z radia, telewizji, prasy, oraz naukowcy z najróżniejszych dziedzin uczestniczyli w rozprawie.
Punktualnie o 9 rano dowódca konwoju nakazał wprowadzenie oskarżonych na salę sądową. Rozpoczął się proces seryjnego mordercy kobiet, a główny oskarżony milczał…
Katowice, 21 listopada 1974 r.
Zdzisław w końcu przemówił.
Zaprzeczał jednak, aby to on miał zamordować te kobiety, mimo że w trakcie śledztwa przyznawał się do zarzucanych mu czynów i dodatkowo podpisywał protokoły. Tłumaczył się tym, że słabo czyta, oraz że ma oczopląs. Gdy sędzia Ochman poprosił, aby opowiedział wszystko własnymi słowami, Zdzisław zaczął opowiadać o swoim życiu.
Szczegółową wiedzę na temat morderstw tłumaczył tym, że każdy o nich mówił. Jednak prokurator Gurgul na każdy argument Marchwickiego miał jakiś dowód rzeczowy bądź przytoczone zeznania świadków.
Podczas całego procesu sądowego Marchwicki przyznawał się do części zbrodni, potem przyznawał się do wszystkich 14 morderstw i 6 usiłowań zabójstwa, następnie zaprzeczał, czasem milczał, i tak na zmianę. W pewnym momencie powiedział nawet o 6 dodatkowych morderstwach, na które śledczy nie mieli wystarczająco dowodów aby włączyć je do sprawy Wampira.
24 i 25 lipca, 1975 r.
Sędzia Władysław Ochman poprosił Zdzisława, aby ustosunkował się do zarzucanych mu czynów. Usłyszał słowa:
„Moje życie ułożyło się tak, że wiele zawiniłem, ale cóż teraz naprawię. Sąd wie najlepiej, co zrobiłem. Żałuję, że tak postąpiłem. Obecnie nie ma to jednak żadnego znaczenia.”
Następnego dnia, zapytany, czy wczorajsze słowa mają znaczyć przyznanie się do winy, Zdzisław odpowiedział:
„Czuję się winny, boję się tego, co mnie czeka, chciałbym, ażeby jak najszybciej posłano mnie tam, dokąd mam pójść.”
28 lipca, 1975 r., 12:00
Finalnie jednak, po prawie roku tego zawiłego procesu, zebraniu mnóstwa materiału dowodowego i tomów zeznań oraz relacji świadków, Sąd ogłosił wyrok.
Areszt Śledczy w Katowicach, 26 lub 29 kwietnia 1977 r.
Zdzisława Marchwickiego powieszono w garażu Aresztu Śledczego.
Jednym z podejrzanych w toku śledztwa był Piotr Olszowy, rzemieślnik z Sosnowca. Wiadomo było wszystkim, że z jego stanem psychicznym nie było najlepiej. Miał również znęcać się nad rodziną. Podczas przesłuchania po znalezieniu ciała dr Jadwigi K. mężczyzna przyznawał się do bycia Wampirem, ostatecznie został jednak wypuszczony z powodu niewystarczającej ilości dowodów. Na posterunku pracownicy mieli nawet nie pobrać od przesłuchiwanego Olszowego odcisków palców. Parę dni później milicja dostała anonim, w którym nadawca napisał, że więcej ofiar nie będzie.
Z nocy z 14 na 15 marca 1970 roku Olszowy zabił swoją żonę i dzieci, a następnie sam popełnił samobójstwo. Rodzinę miał zabić młotkiem a samego siebie podpalić. Ciało było jednak na tyle zwęglone, że pobranie odcisków palców było praktycznie niemożliwe, przez co nie można było ich porównać z tymi znalezionymi na miejscach zbrodni.
Do dzisiaj, niemal pół wieku po tych wydarzeniach, nie ustają spekulacje i kontrowersje dotyczące morderstw dokonanych na Śląsku w latach 1964-1970. Mówi się o manipulacjach dowodami, nieszczerych intencjach sądu, związkach z polityką, oraz o przymusie jak najszybszego ujęcia byle kogo, aby tylko zaspokoić opinię publiczną. Jednak i tak nadal duża część badaczy, dziennikarzy, pisarzy oraz pasjonatów kryminalistyki zadaje sobie to jedno pytanie:
Czy Wampirem z Zagłębia rzeczywiście był Zdzisław Marchwicki?
“Opisałem całe zwoje życie i wydaje mi się że i wszystkie przeztępstwa. drudno mi było opisywać to ale jakoś sobie poradziłem i natym pragne zakończyć takimi oto słowami i wszyscy ci kturzy będą czytali ten pamiętnik niech wiedzą że nie warto jest zabijać te cierpienia które ja przechodze uniknie jedynie ten kto będzie przestrzegał piątego przykazania Bożego.
fragment z pamiętnika Zdzisława Marchwickiego
Marchwicki Zdzisław wampir Zagłębia”
Autorka: Julia Skrzypiec, wolontariuszka Fundacji Zaginieni
Zdjęcie: historia.wprost.pl
Początkowo wydawało się, że był to tragiczny wypadek, w którym zginęła kobieta, pozostawiając na brzegu zrozpaczonego partnera. Jednak gdy śledczy zagłębili się w szczegóły sprawy, okazało się, że za pozornym nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności kryje się morderstwo z zimną krwią. Co tak naprawdę wydarzyło się tamtej nocy i jak przebiegało dochodzenie, które doprowadziło do odkrycia przerażającej prawdy o śmierci 34-latki?
W nocy z 10 na 11 lipca 2021 roku w Roszkowie, pow. raciborskim, Andrzej J. wraz z Anetą H.-M. siedzieli w samochodzie nad zbiornikiem wodnym. Spożywali razem alkohol. Po godzinie 4 nad ranem rozległ się alarm – samochód osobowy stoczył się do zbiornika wodnego.
Andrzej J. poinformował, że samochód, w którym znajduje się jego partnerka, Aneta H.-M., znalazł się w wodzie. Tłumaczył, że oboje byli w samochodzie, gdy ten stoczył się do zbiornika wodnego. Mężczyzna twierdził, że obudził się, gdy auto znajdowało się już w wodzie. Wówczas on wydostał się z samochodu o własnych siłach, jednak nie zdołał już wyciągnąć z niego swojej partnerki.
Na miejscu pojawiła się zaalarmowana straż pożarna. Przybyły aż trzy zastępy Państwowej Straży Pożarnej dysponujące łodzią motorową, dwie najbliższe jednostki Ochotniczej Straży Pożarnej oraz grupa ratownictwa wodno-nurkowego z Bytomia. Niestety, po wyłowieniu kobiety ratownikom nie udało się przywrócić czynności życiowych i stwierdzono zgon.
Wszystkim wydawało się, że był to tragiczny wypadek, a Aneta H.-M. nieszczęśliwie utonęła na oczach kochającego partnera. Nikt nie przypuszczał, że prawda jest jednak zupełnie inna.
13 lipca 2021 r. Prokuratura Rejonowa w Raciborzu wszczęła postępowanie przeciwko Andrzejowi J. o czyn z art. 155 Kodeksu Karnego, tj. nieumyślne spowodowanie śmierci Anety H.-M., za które grozi kara od 3 miesięcy do 5 lat więzienia. Śledztwo zostało umorzone 31 grudnia 2021 r. Nie był to jednak koniec tej sprawy, bowiem Prokuratura Okręgowa w Gliwicach zdecydowała się na przeprowadzenie badań aktowych, które ukazały, że śledztwo zostało umorzone przedwcześnie.
22 lutego 2022 roku postanowiono wznowić śledztwo i wydano dyspozycję o przejęciu sprawy przez Prokuraturę Okręgową w Gliwicach.
Gdy policja rozpoczynała dochodzenie w sprawie brutalnego morderstwa, nikt nie spodziewał się, że przybierze ona tak dramatyczny obrót. Wstrząsające szczegóły zbrodni wychodziły na jaw jeden po drugim, a w międzyczasie morderca, osaczony przez własne czyny i wyrzuty sumienia, podjął desperacką próbę samobójstwa. Czy ten akt rozpaczy był próbą ucieczki przed wymiarem sprawiedliwości, czy może ostatnim wołaniem o pomoc?
Andrzej J. 30 sierpnia 2021 roku poinformował swoich znajomych w mediach społecznościowych o swoich zamiarach, a ci zaalarmowali o tym odpowiednie służby. Andrzej J. wjechał samochodem do tego samego zbiornika wodnego w którym zginęła Aneta H.-M., jednak został uratowany. Okazało się, że był pod wpływem alkoholu. Przewieziono go do szpitala psychiatrycznego dla osób nerwowo i psychicznie chorych w Rybniku.
Sprawą zajęło się katowickie “Archiwum X”. Polskie Archiwum X to specjalna jednostka policyjna, zajmująca się rozwiązywaniem najtrudniejszych i najstarszych spraw kryminalnych w Polsce. Archiwum X skupia się na niewyjaśnionych zbrodniach, które często pozostawały nierozwikłane przez wiele lat. Funkcjonariusze tej jednostki, korzystając z nowoczesnych technik śledczych, analizy DNA, zaawansowanej kryminalistyki oraz współczesnych narzędzi informatycznych, podejmują próby rozwikłania spraw, które wydawały się beznadziejne.
Opinie biegłych w dziedzinie eksperymentów wodnych oraz ruchu drogowego, uzyskane w sprawie, podważyły wersję wydarzeń przedstawioną przez Andrzeja J. To rzuciło nowe światło na sprawę, która przestała być już postrzegana jako nieszczęśliwy wypadek, a stała się zabójstwem z zimną krwią.
Stwierdzono, że po śmierci ofiary Andrzej J. używał jej karty bankomatowej, za pomocą której wypłacał gotówkę i opłacał zakupy, w tym znicz, który zapalił na miejscu jej śmierci.
18 stycznia 2024 r. Sąd Rejonowy w Gliwicach na wniosek prokuratora zastosował wobec podejrzanego środek zapobiegawczy w postaci tymczasowego aresztu na okres 3 miesięcy.
Za zbrodnię przypisywaną podejrzanemu obecnie grozi mu kara pozbawienia wolności od 10 lat do dożywocia. Motyw działania Andrzeja J. na ten moment nie jest znany opinii publicznej. Możliwe jednak, że nowe informacje w tej sprawie przyniesie opinia sądowo-psychiatryczna oskarżonego.
Autor: Marta Piasecka, wolontariuszka Fundacji Zaginieni
Zdjęcie: shutterstock.com
"Naprawdę nienawidzę ludzi i zabiłabym znowu" - napisała w liście do Sądu Najwyższego na Florydzie. Czy takich słów używa osoba, która jednocześnie twierdzi, że zabijała w obronie własnej?
Seryjna zabójczyni pozbawiła życia siedmiu nieznajomych mężczyzn w przeciągu roku, jednego z ciał nigdy nie odnaleziono.
Aileen Wuornos urodziła się 29 lutego 1956 roku, w roku przestępnym, w stanie Michigan. Pomimo tego, że jej rodzice byli jeszcze nastolatkami, miała już starsze rodzeństwo. Nigdy nie poznała swojego ojca – zostawił jej matkę, Diane, kiedy była w ciąży, a ostatecznie został także skazany za molestowanie seksualne nieletnich i gwałt. Kiedy Lee miała piętnaście lat, powiesił się w celi więziennej.
Samotne macierzyństwo nie było łatwe dla jej matki. Kiedy Lee skończyła sześć miesięcy, Diane porzuciła dzieci. Trafiły one pod opiekę dziadka, Lauriego Wuornosa, i jego żony – Britty. Nie wyjawili jednak dzieciom, że tak naprawdę nie są ich rodzicami. Wydawać by się mogło, że Lee i jej brat, Keith, trafili do kochającego domu. Rzeczywistość okazała się jednak inna – jak okazało się po latach, brutalna. Wuornosowie żyli samotnie, nie integrowali się z sąsiadami, nie brali udziału w lokalnych wydarzeniach, wręcz żądali, aby nikt nie wtrącał się w ich życie. Laurie Wuornos nadużywał alkoholu, często wszczynał awantury oraz bił Lee kowbojskim skórzanym pasem z mosiężną klamrą. Kilkuletnia Lee na rozkaz dziadka musiała czyścić pas, którym była bita. Dziadek zmuszał ją, żeby rozbierała się do naga i opierała o kuchenny stół, po czym znęcał się nad nią przy użyciu pasa, który wcześniej czyściła. Zdarzało się także, że musiała kłaść się naga na swoim łóżku - na brzuchu, z rozłożonymi rękami i nogami - a następnie była brutalnie bita, molestowana i obrzucana wyzwiskami. Laurie mówił wtedy:
"Nie jesteś warta nawet powietrza, którym oddychasz!"
Dziadek stosował wobec wnuczki także inne, osobliwe kary. Pewnego razu zmusił ją, żeby patrzyła, jak topi jej kota. Zdarzało się też, że musiała jeść jedzenie znalezione w śmietniku.
Piekło, przez jakie przeszła, pozostawiło ślady w jej psychice na zawsze. Lee poznała prawdę o swoich rodzicach, kiedy miała około jedenastu lat. Była buntowniczą nastolatką, co tylko pogarszało relację z dziadkiem. Jako dziesięcioletnia dziewczynka podjęła pierwsze czynności seksualne. Z wiekiem zaczęła uprawiać seks z okolicznymi chłopcami w zamian za pieniądze i papierosy. Otrzymała nawet przezwisko „papierosowa świnka”. Wiadomo również, że zażywała narkotyki, czego konsekwencją było to, że okradała sklepy.
Kiedy w wieku 14 lat zaszła w ciążę, dziadkowie zadecydowali o odesłaniu jej do ośrodka dla samotnych matek, gdzie urodziła dziecko i przekazała je do adopcji. W 1971 roku babcia Lee, Britta Wuornos, zmarła, co doprowadziło do odnowienia kontaktu z biologiczną matką. Diane chciała zamieszkać razem z dziećmi w Texasie, jednak rodzeństwo nie wyraziło na to zgody. Lee rzuciła szkołę, zaczęła podróżować po Stanach i została pracownicą seksualną.
W 1976 roku Lee wyszła za mąż za multimilionera, który miał wówczas 69 lat. Lewis Gratz Fell próbował skłonić żonę do prowadzenia spokojniejszego trybu życia, jednak na próżno. Był przez nią bity, dlatego też udało mu się uzyskać nakaz sądowy ograniczający jej prawa, a następnie rozwód. Kobieta po rozwodzie powróciła do przestępczego trybu życia. Po śmierci brata otrzymała pieniądze z ubezpieczenia, jednak szybko je roztrwoniła.
W 1986 roku, w barze, w którym miały miejsce spotkania lesbijek, poznała Tyrię Jolene Moore. Między kobietami zrodziło się uczucie i wkrótce rozpoczęły wspólne życie, z którego obie były zadowolone. Lee twierdziła wręcz, że w końcu spotkało ją coś dobrego. Zarabiała jako pracownica seksualna, co było jedynym źródłem utrzymania kobiet. W wyniku problemów finansowych zmuszone były jednak do tułaczki. Kobiety miały na siebie bardzo duży wpływ. Z miłości do Tyrii, Lee była skłonna do wielu poświęceń.
Na Florydzie, na przełomie lat 1989-1990, zastrzelono siedmiu mężczyzn w średnim wieku. Ciała pozostawiane były przy autostradach, a ich samochody porzucane w oddalonych od miejsca zbrodni miejscach. Sprawczynią tych zabójstw była Aileen Wuornos. Kobieta przez wiele lat podróżowała autostopem i przyznała, że czasem z powodu braku pieniędzy poruszała temat seksu w trakcie jazdy. Utrzymywała, że każda z ofiar próbowała wykorzystać ją za darmo lub też zgwałcić, co doprowadzało ją ostateczności. Lee zabijała strzałem z broni palnej, którą nosiła w torebce.
Pierwszą ofiarą był Richard Mallory - zginął 30 listopada 1989 roku w wieku 51 lat. Lee nie była świadoma tego, że podróżuje z mężczyzną karanym za napaści seksualne na kobiety. Lee po dokonanej zbrodni przykryła mu twarz pobliskimi śmieciami i odjechała jego samochodem, który porzuciła kilka dni później. Z zeznań wynika, że Lee długo dochodziła do siebie po tym, co zrobiła. To pierwsze morderstwo wspominała słowami:
„Był podłym sukinsynem, gadał sprośne rzeczy. Upił się i dobierał się do mnie, więc go puknęłam i patrzyłam, jak zdycha.”
Pół roku później, w maju 1990 roku, znaleziono porzuconego kremowego pikapa. Jego oględziny wykazały, że samochodem poruszała się kobieta. Fotel kierowcy przysunięty był bardzo blisko kierownicy, na której znaleziono długi jasny włos. Na podłodze zauważono otwarte opakowanie prezerwatyw. Po dziesięciu dniach obok wysypiska śmieci przy autostradzie odkryto nagie ciało w stanie zaawansowanego rozkładu oraz sześć pocisków. Badane szczątki ważyły zaledwie osiemnaście kilogramów, przy czym za życia ofiara ważyła osiemdziesiąt osiem. Zwłoki należały do Davida Spearsa. W dniu śmierci miał 48 lat.
6 czerwca 1990 roku w pobliżu innej autostrady znaleziono ciało kolejnego mężczyzny, tym razem trafione aż dziewięcioma pociskami. Było ono nagie, przykryte liśćmi, trawą i kocem elektrycznym. Dzień później zauważono porzucony samochód. Jego właścicielem był czterdziestoletni Charles Carskaddon, którego zaginięcie zdążyła już wcześniej zgłosić jego matka.
4 lipca 1990 roku miał miejsce wypadek samochodowy, którego świadkiem była kobieta mieszkająca w pobliżu, Rhonda Bailey. Zgodnie z jej zeznaniami, pojazd opuściły dwie kobiety, które dziwnie się zachowywały, zabierając ze sobą chłodziarkę do piwa. Rhonda zapytała, czy potrzebują pomocy, jednak prosiły, aby ta nie powiadamiała policji, po czym wróciły i odjechały uszkodzonym samochodem. Niedługo później zostawiły samochód i zostały zauważone przez jadącego mężczyznę, który zadzwonił po straż pożarną, informując o zranionej kobiecie, którą była Lee Wuornos. Udało się jej jednak spławić służbę i uciec. Samochód, którym przemieszczały się Lee i Tyria, został odnaleziony. Należał do Petera Siemsa, którego ciała nigdy nie odnaleziono.
Troy Burress był kolejną ofiarą Lee. W dniu śmierci wyjechał w sprawach służbowych, i kiedy nie dawał znaku życia, jego żona zgłosiła sprawę na policję. Nocą odnaleziono jego furgonetkę, która była pusta. Po pięciu dniach na jego ciało natrafiła przypadkowa rodzina wybierająca się na piknik. Z rekonstrukcji wydarzeń wynika, że Lee oddała dwa strzały – jeden w pierś, drugi w plecy, po czym zabrała pieniądze firmowe Troya i uciekła. Troy Burress zginął 30 lipca 1990 roku mając 50 lat.
Szóstą ofiarą był Charles Richard Humphrers, były policjant. Zaginął 11 września 1990 roku, mając 57 lat. Następnego dnia odnaleziono nagie ciało Charlesa z siedmioma ranami postrzałowymi. Lee po raz kolejny zabrała pieniądze i oddaliła się jego samochodem. Według zeznań świadkini, w pojeździe znajdowały się dwie kobiety, można zatem wnioskować, że morderczyni podróżowała razem ze swoją partnerką.
Siódmą, ostatnią ofiarą, był mający 62 lata Walter Giano Antonio. Jego prawie nagie ciało (miał na sobie jedynie podkolanówki) z czterema pociskami odnaleziono w pobliżu autostrady 18 listopada 1990 roku. Należące do niego dokumenty oraz ubranie znaleziono ponad 60 kilometrów od porzuconego ciała.
„Powiem, jak było. Zawsze gdzieś jechałam i łapałam okazję. Podwoziły mnie tysiące mężczyzn i kobiet, wszystko było w porządku. Nie dobierali się do mnie. W głębi serca jestem dobra, ale kiedy się upiję bywa różnie. Po prostu […] kiedy się upiję, lepiej ze mną nie zadzierać, rozumie pan. Taka jest prawda. Nie mam nic do stracenia. Taka jest prawda.”
Aileen Wuornos została aresztowana 9 stycznia 1991 roku. Rok po zabójstwie Richarda Mallory’ego opublikowano portrety pamięciowe dwóch kobiet. Policja otrzymała setki telefonów i wiele tropów. W międzyczasie odnaleziono aparat fotograficzny Richarda Mallory’ego oraz rachunek z lombardu z odciskiem kciuka - bardzo szybko okazało się, że odcisk należy do Lee.
Jeden z policjantów, Mike Joyner, postanowił zastawić na nią pułapkę. Razem ze swoim partnerem przebrali się odpowiednio do swoich ról i odwiedzili bar, w którym mogła przebywać kobieta – po kilku dniach ta rzeczywiście się pojawiła. Mike nawiązał z nią koleżeński kontakt. Trzy dni później, pod wpływem alkoholu, Lee zwierzyła się mężczyźnie.
Mówiła, że śpi w samochodzie, kończą jej się pieniądze, a jej koleżanka wyjechała. Mike starał się działać ostrożnie, ponieważ wiedział, że może być kolejną potencjalną ofiarą. Strach przed tym, że seryjna zabójczyni może w każdej chwili zniknąć, doprowadził jednak do decyzji o jej aresztowaniu pod pretekstem nielegalnego posiadania broni. Dla niepoznaki, Mike również został aresztowany, ponieważ grupa operacyjna doszła do wniosku, że relacja Mike’a i Lee może być jeszcze przydatna w śledztwie.
Lee nie zdawała sobie sprawy, o co tak naprawdę jest podejrzewana. W trakcie jednej z rozmów przyznała się Mike’owi, że posiada skrytkę, w której przechowuje swoje rzeczy. Po jej przejrzeniu okazało się, że rzeczy, które tam się znajdowały, wiązały Lee z ofiarami.
Kluczowa okazała się współpraca Tyrii z policją. Kobieta żyła w strachu przed swoją partnerką i z racji tego, że nie brała bezpośredniego udziału w zbrodniach, istniała szansa oczyszczenia z zarzutów. Decydująca miała być rozmowa telefoniczna, w trakcie której Tyria miała naprowadzić Lee na temat zabójstw, których dokonała. Wuornos domyśliła się, że telefon może być na podsłuchu, przez co unikała rozmowy na ten temat. Skuteczna okazała się jednak groźba, że Tyria w wyniku podejrzeń zostanie aresztowana. Lee przyznała się do popełnionych zbrodni.
16 stycznia 1992 roku została skazana na karę śmierci za pomocą krzesła elektrycznego. Wyrok wykonano 9 października 2002 roku poprzez śmiertelny zastrzyk.
Autorka: Ewa Prusicka, wolontariuszka Fundacji Zaginieni
Zdjęcie: Wikipedia
Zaburzenie osobowości jest trwałym wzorcem zachowań, sposobu postrzegania świata oraz kategoryzowania wspomnień i doświadczeń. W niektórych przypadkach jest źródłem cierpienia osoby nim dotkniętej, a jednocześnie człowiek z takim zaburzeniem może uważać, że jego myśli i działania są normalne i naturalne.
W grono zaburzeń osobowości wpisuje się omawiane w tym artykule antyspołeczne zaburzenie osobowości (ang. antisocial personality disorder - ASPD).
Najpopularniejszą, dość dokładną, zweryfikowaną naukowo definicję tego zaburzenia przedstawia nam Diagnostyczny i Statystyczny Podręcznik Zaburzeń Psychicznych, jakim jest w skrócie DSM-5. W podręczniku tym możemy wyczytać, że ASPD należy do wiązki B zaburzeń osobowości. Ale co to oznacza?
Wiązkę B charakteryzują zachowania odznaczające się wśród innych swoją dramatycznością, emocjonalnością i lekceważeniem konsekwencji, a zasadniczą cechą antyspołecznego zaburzenia osobowości jest właśnie wszechobecny wzorzec naruszania praw innych oraz brak poszanowania zasad etycznych. Taki schemat może zacząć się kształtować już w dzieciństwie, i jest kontynuowany w wieku dorosłym, a sam wzorzec można określać m.in. jako psychopatia bądź socjopatia, w zależności od określonych cech jednostki.
Osoby z antyspołecznym zaburzeniem osobowości nie przestrzegają norm zachowań zgodnych z prawem. Wielokrotnie mogą dokonywać czynów, które stanowią podstawę do aresztowania Przez wzgląd na tendencję do okazywania agresji, wykazują również lekkomyślne, nieodpowiedzialne podejście do bezpieczeństwa własnego lub innych. Mogą wielokrotnie wdawać się w fizyczne bójki lub dopuszczać się aktów napaści.
W celu uzyskania osobistych korzyści lub przyjemności potrafią zgrabnie manipulować, okłamywać i oszukiwać.
Osoby dotknięte ASPD zazwyczaj nie okazują skruchy związanej z konsekwencjami swoich czynów (jedynie sporadycznie oraz w niewielkim stopniu), “minimalizując” szkody, jakie wyrządziły ich działania. Z reguły jednak nie rekompensują ani nie naprawiają swojego zachowania. Mogą być obojętne lub powierzchownie usprawiedliwiać wyrządzenie komuś krzywdy, a nawet obwiniać ofiary za to, że np. są głupie, bezradne lub zasługują na swój los.
Omówmy sobie krótko dwa wzorce ASPD o których była mowa wyżej. Będzie nam to potrzebne przy zrozumieniu dalszej części artykułu. Bo o jakich zjawiskach tak naprawdę mówimy, gdy posługujemy się terminami psychopatia lub socjopatia?
Stéphane A De Brito i Sheilagh Hodgins z King’s College w Londynie w publikacji Personality, Personality Disorder and Violence: An Evidence Based Approach zajmują się analizą badań dotyczących ASPD pod kątem jego związku z przestępczością i przemocą. Przytoczę 3 z nich, które najbardziej zwróciły moją uwagę.
Przegląd 62 badań przeprowadzonych na przestrzeni kilku dekad w 12 krajach pozwolił ocenić częstość występowania zaburzeń psychicznych wśród reprezentatywnych prób skazanych przestępców. Spośród 13844 więźniów aż u 47% mężczyzn i 21% kobiet zdiagnozowano ASPD.
W innym badaniu obserwowano dużą grupę osób narodowości duńskiej składającej się z ponad 300 000 osób do 43 roku życia. Rejestry karne osób z ASPD, które zostały przyjęte na oddział psychiatryczny, porównano z członkami grupy, którzy nie byli hospitalizowani.
Należy jednak wspomnieć, że autorzy rozdziału sugerują, iż wyniki te mogą być nie do końca dobrze sformułowane i różnić się od realiów. Uważają, że osoby z ASPD, które zostały przyjęte do szpitala psychiatrycznego na hospitalizację, różnią się od zdecydowanej większości osób z tym zaburzeniem.
Podobne badanie przeprowadziło jednak Liverpool Violence Assessment. Porównano 61 brytyjskich więźniów, gdzie część posiadała diagnozę ASPD, a część nie. Porównania dotyczyły ogólnego występowania wzorców przemocy - więźniowie z ASPD uzyskali znacznie wyższe wyniki w zakresie przemocy niż ci bez ASPD.
Istniała jednak znaczna zmienność w poziomach przemocy w grupie osadzonych z ASPD. Jedna trzecia prezentowała tylko sporadyczne incydenty niskiego poziomu przemocy, a kolejna jedna trzecia prezentowała powtarzające się akty przemocy. A jak to wygląda jeśli chodzi o agresję?
W zakładzie karnym na północy Portugalii przeprowadzono badanie, w którym udział wzięło 134 mężczyzn. Większość z więźniów zostało skazanych za przestępstwa z użyciem przemocy (napaść fizyczna, morderstwo lub usiłowanie morderstwa), a do samego badania dobrowolnie włączono tych, którzy dokonali aktów agresji fizycznej wobec innych więźniów.
96 z badanych mężczyzn miało już wcześniej postawioną diagnozę ASPD, a 38 wykazywało psychopatię. Skupiono się na analizie impulsywności oraz agresji z premedytacją u badanych sprawców, starając się odkryć, jak te cechy wpływają na ich przestępcze zachowania.
W oddziale klinicznym zakładu karnego uczestnicy zostali przesłuchani i poddani ocenie za pomocą testów psychologicznych mierzących m.in. poziom cech psychopatycznych oraz skalę impulsywności.
Zaobserwowano następujące zależności:
Badacze dodatkowo doszli do wniosku, że cechy takie jak powierzchowny urok, patologiczne kłamstwa, oszustwa i zachowania manipulacyjne (niewrażliwość emocjonalna) pojawiły się jako predyktory agresji z premedytacją. Zwracają przy tym uwagę na szczególne znaczenie niewrażliwości emocjonalnej podczas uczenia się o tym, jak agresywne zachowanie jest wykorzystywane do uzyskiwania osobistych korzyści bez skrupułów. A, jak wiemy, jest to jedna z głównych charakterystyk osób z antyspołecznym zaburzeniem osobowości.
Recydywa to, najprościej mówiąc, popełnienie przestępstwa po raz kolejny, mimo wcześniejszego konfliktu z prawem oraz odbycia kary. Badacze z Uniwersytetu Barcelońskiego piszą, że ryzyko recydywy może wzrosnąć nawet czterokrotnie w przypadku obecności ASPD. Zostało to potwierdzone przez innych badaczy, którzy poprzez analizę ponad 200 badań doszli do wniosku, że właśnie to zaburzenie osobowości jest jednym z najsilniejszych predyktorów ponownego łamania prawa z użyciem przemocy.
Specjaliści z Kolumbii, zaniepokojeni brakiem odpowiednich badań określających związek między cechami zachęcającymi do popełniania przestępstw a ASPD, postanowili zbadać ten obszar. Sprawdzali, czy istnieją różnice w grupach przestępców skazanych po raz pierwszy w jednym z kolumbijskich więzieni, grupując ich na podstawie posiadania diagnozy antyspołecznego zaburzenia osobowości (47 więźniów) bądź jej braku (23 więźniów).
Więźniów badano na różnych wymiarach ich życia: w kontekście indywidualnym, społecznym, edukacyjnym, rodzinnym, zawodowym, karnym i penitencjarnym. W chwili badania wszystkich wybranych więźniów:
Wyniki otrzymane przez specjalistów jednoznacznie pokazywały, że osoby z ASPD częściej prezentują zachowania bądź cechy, które pociągają za sobą gorsze rokowania co do ponownego popełnienia przestępstwa. Do takich rokowań zaliczają się m.in. używanie substancji psychoaktywnych, łamanie prawa pod wpływem środków odurzających, znajomości związane z przestępczością oraz ogólna niezdolność do wyjścia z więzi przestępczych.
Oprócz tego badacze sprawdzili siłę związku między antyspołecznym zaburzeniem osobowości a zmiennymi społeczno-przestępczymi. Istotny okazał się związek między ASPD a popełnieniem przestępstwa pod wpływem substancji psychoaktywnych. Badacze uważają, że cecha ta jest typowa dla więźniów z antyspołecznym zaburzeniem osobowości. Wspomnieni wyżej A De Brito i Hodgins również piszą o tym, że nadużywanie substancji psychoaktywnych jest najczęściej współwystępującym problemem u osób z ASPD.
Obecność lub brak antyspołecznego zaburzenia osobowości współwystępuje z szeregiem zmiennych, które mogą prowadzić do popełnienia przestępstwa i recydywy. Można jednak stwierdzić, że samo zaburzenie antyspołecznej osobowości zwiększa jednak to ryzyko, niezależnie od występowania dodatkowych czynników.
Pamiętajmy, że dyskusja na temat zaburzeń psychicznych, w tym antyspołecznego zaburzenia osobowości, powinna być prowadzona z wyczuciem i zrozumieniem. Zamiast demonizować, warto podejść do tych tematów z otwartością na złożoność ludzkiego umysłu. Edukacja i rozmowa oparta na wiedzy mogą pomóc w przełamywaniu stereotypów i budowaniu rzetelnego spojrzenia na osoby dotknięte tymi zaburzeniami, kładąc równocześnie nacisk na potrzebę właściwego wsparcia i leczenia.
Autorka: Julia Skrzypiec, wolontariuszka Fundacji Zaginieni
Zdjęcie: shutterstock.com
20 napaści, 9 ofiar śmiertelnych. Ocalałe kobiety nigdy nie odzyskały pełnej sprawności. Paraliżujący strach towarzyszył mieszkańcom Pomorza przez bardzo długi czas. Wszechobecne poczucie niebezpieczeństwa wykluczało samotne spacery. Na kobiety wracające do miejsca zamieszkania pociągami i autobusami czekali ojcowie, mężowie i bracia, bo nie wiadomo było, kiedy i gdzie nastąpi kolejny atak oraz kto będzie następną ofiarą. Kim był Paweł Tuchlin i dlaczego przez wiele lat bezkarnie krzywdził niewinne kobiety? Oto historia jednego z najgroźniejszych seryjnych zabójców w Polsce.
Paweł Tuchlin urodził się 28 kwietnia 1946 roku w pomorskiej miejscowości Góra. Miał dziesięcioro rodzeństwa, z którym dobrze się dogadywał. Dzieciństwo Tuchlina nie należało jednak do najłatwiejszych, ze względu na agresywne metody wychowawcze, jakie stosował jego ojciec, oraz fakt, iż nadużywał on alkoholu, czego wynikiem były awantury, w trakcie których znęcał się nad swoją żoną. W odniesieniu do późniejszych wydarzeń istotne jest to, że zdarzało się mu używać do tych czynności młotka. Paweł Tuchlin także doświadczył przykrości i przemocy ze strony ojca. Powodem było to, że przez wiele lat moczył się do łóżka. Opisał on swoją przypadłość w pamiętniku.
„Moja choroba polegała na tym, że moczyłem się w nocy podczas snu. A jedynym wtedy dostępnym „lekarstwem” dla mnie w domu była pyda, splot rzemieni. Gdy się rano wstawało, to matka albo ojciec sprawdzali moje łóżko. Kiedy było mokre, to dostawało się porcję „lekarstwa" pydą. Następnego dnia scena ta się powtarzała, bo ojciec był zdania, że ja leję w łóżko złośliwie lub też z lenistwa.”
Z tego też powodu był obiektem kpin. Co więcej, cierpiał on również na epilepsję i starał się mówić wolno, żeby się nie jąkać. Wszystko to trwało do 16 roku życia.
W technikum, w momencie rozpoznania jego problemu, skierowano go na badania i rozpoczęto leczenie, jednak nie odniosło ono natychmiastowego skutku. Wynikiem tego było skreślenie go z listy mieszkańców internatu, co wiązało się z porzuceniem szkoły z uwagi na utrudniony dojazd z rodzinnej miejscowości. Po powrocie do domu leczenie nie było kontynuowane. Nie wytrzymał tam długo i po latach przemocy i upokorzeń, jako już dorosły osiemnastoletni człowiek, podjął decyzję o ucieczce z domu.
Pomimo opisanych trudności życiowych nie sprawiał on problemów wychowawczych. Uzyskiwał dobre oceny, chętnie brał udział w grach i przedstawieniach, miał poczucie humoru i był lubiany w towarzystwie. Z powodu swojej wstydliwej przypadłości nie miał jednak powodzenia u kobiet, dlatego też uważnie je obserwował i podglądał zakochane pary. Najbardziej ciekawiły go żeńskie narządy płciowe – interesowała go płeć przeciwna, a w wieku 13 lat zaczął się onanizować. Obecność kobiet przestała go krępować dopiero wtedy, kiedy zaczął z nimi więcej przebywać. Stało się to po podjęciu pracy na budowie i zamieszkaniu w hotelu robotniczym. Atmosfera tamtego miejsca sprawiła, że zaakceptował obecność alkoholu, od którego niegdyś stronił, a pojawiające się tam kobiety „lekkich obyczajów” pomogły mu przełamać wewnętrzny strach m.in. poprzez kontakt cielesny.
Kilka lat później ożenił się, jednak małżeństwo nie trwało długo z uwagi na jego niestałość w uczuciach. Niedługo po rozwodzie zawarł kolejny związek małżeński.
W 1966 roku Tuchlina przyjęto do wojska, jednak podczas ćwiczeń ze strzelania jego słuch uległ uszkodzeniu, w wyniku czego został zwolniony i wrócił do rodzinnej miejscowości. Nie wyszło mu to na dobre, ponieważ, jak się okazało, wówczas rozpoczął swoją karierę złodzieja. Za kradzież samochodu skazano go na karę dwóch lat pozbawienia wolności, jednak został wcześniej zwolniony warunkowo. Po wyjściu z zakładu karnego podjął pracę jako kierowca, ale niedługo potem stracił prawo jazdy, ponieważ prowadził samochód w stanie nietrzeźwości.
Z karty karalności Centralnego Rejestru Skazanych Ministerstwa Sprawiedliwości wynika, że od 1967 roku Tuchlin był tam notowany siedmiokrotnie. W latach 1970-1972 ponownie odbywał karę więzienia, również z powodu kradzieży. Podczas pobytu w zakładzie karnym został przyłapany na posiadaniu noża w celi oraz na wysyłaniu korespondencji nielegalną drogą. W latach 1976-1979 Paweł Tuchlin odbył kolejną karę pozbawienia wolności.
Tuchlinowi początkowo wystarczały praktyki ekshibicjonistyczne. Po jakimś czasie zapragnął jednak bardziej wyrazistych doznań. Akty ekshibicjonizmu przerodziły się w ataki na tle seksualnym.
Przeanalizowanie sposobu dokonywania zarzucanych mu czynów pozwoliło wywnioskować, że sposób jego działania ewoluował. Początkowo działał gwałtownie, w wyniku towarzyszącego mu napięcia. Wykorzystywał nadarzające się okazje, a jego ofiarami były kobiety spotkane przypadkowo – ich wiek mieścił się w przedziale 19-54, co wskazuje na to, że ten czynnik nie miał dla niego znaczenia. Często obserwował je w pociągu bądź autobusie, po czym wysiadał razem z nimi. Następnie w rejonie pozbawionym potencjalnych świadków obezwładniał je ciosami – w tym celu używał młotka lub metalowego pręta. Narzędzie nosił ze sobą, co wskazuje na to, że zawsze był przygotowany na taką okoliczność.
Z biegiem czasu jego czyny nabrały opanowania i „dojrzałości”. Tuchlin zazwyczaj atakował od tyłu, posługując się przedmiotem do obezwładnienia zawsze w ten sam sposób – zadawał kilka (zazwyczaj około siedmiu) ciosów w głowę. Jeżeli ofiara przejawiała opór lub próbowała uciekać, liczba uderzeń ulegała zwiększeniu – przyznał, że jedną z kobiet dobijał młotkiem przez około pół godziny. Następnie swoją ofiarę przemieszczał w bardziej ustronne miejsce i ją okradał. Jego zdaniem był to najprostszy i najbardziej skuteczny pod kątem technicznym sposób. Podkreślał, że czyny, jakich się dopuszczał, nie wynikały z chęci pozbawienia życia tych kobiet, tylko z potrzeby zaspokojenia popędu seksualnego. Co istotne, z żadną ze swoich ofiar nie odbył stosunku seksualnego.
„Nie wiem dokładnie, kiedy przyszedł mi do głowy pomysł napadania na kobiety i ogłuszania ich młotkiem. Pamiętałem jednak, że w ten sposób głuszy się świnie przed ubojem. Nie myślałem nigdy o jakichś bardziej bezpiecznych sposobach. Sądziłem, że nie zabijałem tych kobiet, bo zawsze słyszałem ich oddech, ruszały się i kiedy odchodziłem były żywe. Po osiągnięciu wytrysku ubierałem się, przeglądałem torebkę kobiety i zabierałem pieniądze, biżuterię, jedzenie. Przedmioty te miałem w domu, bawiłem się nimi albo dawałem żonie. Kiedy taka kobieta doszła do siebie i stwierdziła ich brak, to na pewno się martwiła. Ta myśl cieszyła mnie, ale nie wiem dlaczego.”
Poczynania Tuchlina w późniejszym okresie jego działalności zaczęły zakrawać na swoistą nonszalancję. Nie miała dla niego znaczenia pora dnia czy niesprzyjające okoliczności, przez co zaczął popełniać błędy. Istotnym tropem wydawał się być młotek, który odnaleziono na miejscu jednej ze zbrodni, jednak mimo tego mężczyzna w dalszym ciągu pozostawał na wolności.
Trudno ocenić, ilu kobietom udało się wymknąć z jego rąk, ponieważ ze swoich planów rezygnował np. w momencie spłoszenia przez pojawiające się światło czy też zbliżających się ludzi. Z każdą kolejną zbrodnią mieszkańców Pomorza ogarniał coraz większy strach. Starali się oni poruszać w grupach i wracać do domu przed zmrokiem.
Kobiety, które przeżyły ataki Tuchlina, doznały wielu urazów – niektóre z nich w ich wyniku straciły części kości czaszki, możliwość poruszania się, słuch, pamięć, czy też mowę, nie mówiąc o bliznach czy występujących tikach, które nigdy nie ustały. Ich rekonwalescencje trwały bardzo dugi czas, a głębokie urazy psychiczne z pewnością pozostały na całe życie.
W 1983 roku powołana została specjalna grupa dochodzeniowo-śledcza pod kryptonimem „Skorpion”. Nazwa ta wzięła się od sposobu działania sprawcy, który atakował niespodziewanie, bezwzględnie, skutecznie, ze skutkiem tragicznym – tak jak skorpion.
Do ostatecznego rozwikłania sprawy przyczyniły się wydarzenia z wiosny 1983 roku. Tuchlin dokonał kradzieży świń, a następnie podczas napadu na kolejną kobietę zostawił wyraźny ślad obuwia, który pozwolił zawęzić krąg podejrzanych. Nie poszukiwano kogoś całkowicie anonimowego, dlatego „Skorpiona” bardzo szybko powiązano z rysopisem seryjnego zabójcy. Niedługo później został zatrzymany, a w jego domu znaleziono rzeczy należące do ofiar, co tylko potwierdziło podejrzenia śledczych.
Podczas przesłuchania przyznał się do zarzucanych mu czynów i z każdą godziną informował o kolejnych ofiarach. Prowadzący przesłuchanie momentami wątpili, czy tak chętny do współpracy i na pozór zrównoważony człowiek może być zabójcą. Tuchlin odbierany był przez społeczeństwo jako osoba spokojna, raczej skryta, ale wesoła, nieokazująca zdenerwowania i niemająca nałogów. Podczas 19 wizji lokalnych opowiadał szczegółowo o przebiegu zdarzeń, wyjaśniając wiele niewiadomych, np. to, dlaczego młotek owijał bandażem. Okazało się, że robił to ze względu na swoją wygodę, ponieważ nosząc młotek za pasem metalowa część oziębiała jego brzuch.
W trakcie wizji lokalnych Tuchlin był podniecony rekonstrukcją wydarzeń, bardzo precyzyjnie odtwarzał swoje zbrodnie, jakby cieszył się, że przeżywa wszystko na nowo.
„(…) przeżywałem tam na miejscu wszystko jeszcze raz, ale to nie to samo, nie było tej atmosfery, co wtedy.”
Mężczyzna przyznał, że gdyby nie został zatrzymany, działałby dalej, ponieważ było to silniejsze od niego. Łącznie przesłuchano 1614 świadków i skorzystano z opinii 26 biegłych różnych specjalności. Szczególnie ważna okazała się ocena biegłych z zakresu psychiatrii.
W którymś momencie Tuchlin zwrócił się do władz więziennych o zgodę na przejście korekty płci, a potem próbował popełnić samobójstwo. Pomimo współpracy, w sądzie odwołał wszystkie zeznania, twierdząc, że były one wynikiem rzekomego układu, jaki miał mieć z funkcjonariuszem.
5 sierpnia 1985 roku został ostatecznie ogłoszony wyrok – Paweł Tuchlin został skazany na karę śmierci. Sąd uzasadnił swoje stanowisko w następujący sposób:
„Podstawowym celem kary jest oddziaływanie wychowawcze. W przypadku jednak Pawła Tuchlina nie może być mowy o tym celu kary, a kara może mieć jedynie charakter eliminacyjny. Wymierzenie kary wyjątkowej w tym przypadku czyni zadość poczuciu sprawiedliwości i oczekiwaniom społecznym.”
Paweł Tuchlin został powieszony 25 maja 1987 roku. Była to przedostatnia kara śmierci wykonana w Polsce.
Autorka: Ewa Prusicka, wolontariuszka Fundacji Zaginieni
Zdjęcie: Onet.pl
8 grudnia 2005 roku w parku Jerzmanowskim na krakowskim Prokocimiu para przechodniów odnalazła kobiecy korpus, bez głowy, rąk i nóg. 2 miesiące później, 8 lutego 2006 roku, w okolicach ul. Tynieckiej przypadkowy przechodzień znalazł odciętą głowę. Z początku nie wiadomo było, kim jest ofiara, przez długi czas nie udało się ustalić jej personaliów. Anonimowe zgłoszenie i poszlakowy proces doprowadziły w końcu do skazania za zabójstwo Zbigniewa N., mężczyzny w kryzysie bezdomności z krakowskiej „berzy”. Po czasie jednak wyszły na jaw nowe fakty, które poddają pod wątpliwość sukces policji – czy w celi rzeczywiście siedzi prawdziwy morderca?
Po odnalezieniu zwłok w Krakowie zapanowała psychoza. Kobiety bały się wychodzić z domów, a plotki o seryjnym mordercy ćwiartującym kobiece ciała przybierały najróżniejsze kształty. Atmosfera nieco uspokoiła się po informacji, że zarówno korpus, jak i głowa, należą do tej samej osoby. Nie udało się jednak ustalić jej personaliów – DNA nie pasowało do żadnego profilu posiadanego w bazie, a utworzony hipotetyczny wizerunek nie został przez nikogo rozpoznany. W identyfikacji nie pomogły również znaki szczególne widoczne na korpusie - blizna po operacji i ślady po przypalaniu. Z informacji, do jakich dotarła krakowska policja, wynikało, że ofiara mogła być pracownicą seksualną lub osobą w kryzysie bezdomności pochodzącą z tzw. „berzy” - tak nazywano w półświatku okolice dworca PKP Kraków Główny (Pawia, Planty, Kleparz, Długa).
...po dwóch tysiącach przepytanych kobiet, kilku tysiącach telefonów odebranych przez policjantów – w końcu pojawił się trop. Na policję zadzwoniła anonimowa osoba twierdząc, że wie, kto jest sprawcą z 2005 roku i że bardzo boi się tej osoby. Wskazała Zbigniewa N.
Kim był wskazany Zbigniew N.? 49-letni gangster mieszkający w Szreniawie (wieś obok Miechowa). Początkowo majętny, z dużym domem. Z zawodu tynkarz. Rozwiedziony. Wielokrotnie już karany. Podczas gdy policja potwierdzała informacje od anonimowego informatora, odbywał karę za inne przestępstwo. Od pewnego czasu Zbigniewowi N. szło fatalnie pod względem finansowym, w wyniku czego zaczął przebywać z osobami w kryzysie bezdomności na „berzy”. Wyłudzał pieniądze od ludzi, banków; wymuszał haracze od pracownic seksualnych, w razie sprzeciwu groził nożem. Zaczęto mówić na niego „Szeryf”. Na „berzy” wszyscy wiedzieli o tym, że Zbigniew N. był sprawcą zabójstwa, jednak policjantom ciężko było potwierdzić plotki i uzyskać zeznania – wszyscy bali się zemsty „Szeryfa”.
Śledczym udało się w końcu uzyskać zeznania od świadków, jednak były one chaotyczne, niespójne, często przy kolejnych przesłuchaniach padały inne wersje wydarzeń. Nikt jednak nie chciał udzielić informacji, kim jest ofiara. Nie pomogły badania DNA, badanie uzębienia, przebytych chorób i operacji. Świadkowie (w tym przyjaciółka ofiary, Bogumiła O.) milczeli, a jedyne co udało ustalić się śledczym był pseudonim kobiety - „Krakowianka” oraz prawdopodobne imię – Agnieszka.
Poszlakowe śledztwo doprowadziło do postawienia aktu oskarżenia 7 osobom. W toku śledztwa ustalono prawdopodobny przebieg zbrodni – Zbigniew N. wraz z Jerzym J. oraz Grzegorzem D. spotkali „Krakowiankę” (wtedy „dziewczynę” Zbigniewa N.) przy krakowskim Dworcu Głównym i wraz z nią udali się na bocznicę, gdzie odbyła się libacja alkoholowa. Doszło do kłótni między Zbigniewem N. a „Krakowianką”, kobieta otrzymała cios nożem w klatkę piersiową, prosto w serce.
Następnie ciało zostało przewiezione do altanki przy ul. Kapelanka, gdzie poćwiartował je Grzegorz D., były pracownik masarni. Części ciała zostały rozwiezione w różne części Krakowa, rąk i nóg do dzisiaj nie odnaleziono.
19 lipca 2012 roku, wraz ze Zbigniewem N. (skazanym na karę 25 lat więzienia), Grzegorzem D. i Jerzym J. (skazanymi na kary po 5 lat więzienia), przed sądem stanęli również Marcin J. (w toku śledztwa okazało się, że był naocznym świadkiem zabójstwa – otrzymał karę roku pozbawienia wolności w zawieszeniu na 4 lata), Bogumiła O. i Maria K. (skazane za składanie fałszywych zeznań) oraz Krystyna J., która została ostatecznie uniewinniona.
Rok po ogłoszeniu wyroku, policja poznała personalia ofiary, którą okazała się Zofia W. Kobieta mieszkała z konkubentem (który nigdy nie został przesłuchany) w bloku przy ul. Okólnej, niedaleko parku Jerzmanowskich. Zofia W. nadużywała alkoholu i jakiś czas przed znalezieniem jej zwłok jakby rozpłynęła się w powietrzu. W świetle nowych faktów policjanci z Wydziału Dochodzeniowo- Śledczego Komendy Wojewódzkiej Policji w Krakowie wystąpili o weryfikację dotychczasowych ustaleń, jednak prokurator Piotr Stryszewski nie wyraził zgody na postępowanie. Zarówno sędzia, który wydał wyrok, jak i obrońca skazanego Zbigniewa N. nie zostali poinformowani o identyfikacji ofiary.
Jest kilka kwestii, które podają w wątpliwość, czy Zbigniew N. naprawdę jest sprawcą tego zabójstwa. Po pierwsze - sam Zbigniew N. twierdzi, że policjanci zastraszali osoby w kryzysie bezdomności, które nawet nie czytały podpisywanych przez siebie zeznań. Wielu z tych ludzi miało już na koncie wyroki w zawieszeniu i mogli się obawiać kary.
Kolejną ciekawą kwestią, która nie miała odzwierciedlenia w aktach, jest ustalenie personaliów anonimowej osoby, dzięki której znaleziono sprawcę – okazało się, że jest nią była żona Zbigniewa (ustalenia ekspertów z Instytutu Ekspertyz Sądowych). Kobieta później wielokrotnie zmieniała zeznania, mówiąc, że nie pamięta tego telefonu, bo zażywa leki psychotropowe, oraz że nie wie, kto zabił. Zbigniew twierdził, że żona zatelefonowała na policję z zazdrości o kochanki. Później, gdy opadły jej emocje, przyjęła go z powrotem do domu.
Trzecią niejasnością tej sprawy są zeznania Grzegorza D., na których opierał się w dużej mierze proces – sam Grzegorz D. został jednak skazany również za składanie fałszywych zeznań. Nie umiał wskazać, gdzie zakopał kończyny ofiary, a początkowo twierdził, że do zabójstwa doszło na plantach, w miejscu, gdzie o każdej porze są przechodnie.
Pozostaje także kwestia braku możliwości oględzin altany, w której zostały poćwiartowane zwłoki – podczas procesu altana przy ul. Kapelanka była już wyburzona, a na jej miejscu deweloper stawiał blok. Z ul. Kapelanka do parku Jerzmanowskich jest 7 km, co również każe postawić pytanie – jak mężczyzna przewiózł korpus przez tyle kilometrów pozostając niezauważonym, posiadając podobno tylko wózek na kółkach?
Należy tutaj również wspomnieć o innej sprawie – 8 lutego 2009 roku w okolicy ul. Półłanki i ul. Nad Drwiną, niedaleko placu Rybitwy, znaleziono odcięte ludzkie nogi. Obok ciała leżały fragmenty ubrania i dowód osobisty. Ofiarą była 74-letnia, chorująca na Alzheimera Zofia Piątkowska, która ostatni raz była widziana w listopadzie 2008 roku na przystanku autobusowym przy ul. Opolskiej.
W tym miejscu pojawia się teoria o seryjnym mordercy – obie kobiety nosiły to samo imię, zamordowane zostały w podobnym okresie, a ich rozczłonkowane zwłoki zostały rozrzucone w miejscach ustronnych. Obok parku Jerzmanowskich płynie ta sama rzeka, co przy ul. Nad Drwiną, a odległość między tymi miejscami to niecałe 4 km. W obu przypadkach zwłoki zostały porzucone przy ścieżkach, tak, by były widoczne, ale jednocześnie lekko na uboczu.
W obliczu wielu niejasności w 2019 roku sprawą zajął się Departament Postępowania Sądowego, który miał zbadać możliwość wniesienia nadzwyczajnych środków zaskarżenia wyroku. Na chwilę obecną w tej sprawie nie pojawiły się żadne nowe ustalenia.
1. https://www.se.pl/krakow/brutalne-zabojstwo-kobiety-cialo-bez-glowy-i-konczyn-niewinny-czlowiek-w-wiezieniu-aa-d1xK-u8DY-13Lw.html
2. https://wiadomosci.onet.pl/na-tropie/ten-makabryczny-mord-wstrzasnal-krakowem/1s4pn
3. https://dziennikpolski24.pl/tajemnicze-zbrodnie-z-archiwum-x/ar/2957830
4. https://krakow.naszemiasto.pl/wraca-sprawa-pocwiartowanych-zwlok-z-parku-jerzmanowskich/ar/c1-1102205
5. https://www.radiokrakow.pl/aktualnosci/krakow/dziennikarskie-sledztwo-ws-morderstwa-sprzed-lat-zmieni-tok-sprawy-rozmowa
6. https://gazetakrakowska.pl/wyrok-za-makabryczne-morderstwo-nie-wiadomo-kim-byla-ofiara/ar/621871
7. https://detektywonline.pl/w-parku-jerzmanowskich-znaleziono-korpus-kobiety/
8. https://www.youtube.com/watch?v=MyBnDxEUoqE
9. https://www.radiokrakow.pl/aktualnosci/krakow/zakonczyl-sie-proces-ws-wstrzasajacego-zabojstwa
10. https://gazetakrakowska.pl/zabil-ja-szeryf-z-berzy/ar/314288
11. https://www.magazyndetektyw.pl/na-poczatku-sledztwa-policja-miala-tylko-niektore-czesci-zwlok-ofiary-o-nieznanej-tozsamosci/
12. https://interwencja.polsatnews.pl/reportaz/2011-02-10/odcial-rece-nogi-i-glowe_860404/
13. https://gazetakrakowska.pl/szeryf-z-berzy-pocwiartowal-swoja-kobiete/ar/456268
14. https://gazetakrakowska.pl/tajemnicze-morderstwo-w-krakowie-policja-ma-trop/ar/3537243
15. https://dziennikpolski24.pl/dzialal-chaotycznie-po-tym-jak-zabil-odrabal-jej-tulow-tepym-narzedziem/ar/4676370
16. https://gazetakrakowska.pl/morderca-stanal-na-drodze-pani-zofii-policjanci-szukaja-jej-ciala-do-dzisiaj/ar/3478581
Autorka: Karolina Seremet, wolontariuszka Fundacji Zaginieni
Zdjęcie: shutterstock.com
Agresja jest zjawiskiem obecnie tak powszechnym, że nie da się jej nie doświadczyć. Mamy z nią do czynienia choćby jako widzowie czy użytkownicy internetu. Świat, zarówno rzeczywisty, jak i wykreowany w książkach czy filmach, podsuwa nam bardziej lub mniej wymyślne przejawy agresji, przedstawionej w lepszym lub gorszym świetle. Warto więc zadać sobie pytanie: „jak to jest z jej przedstawianiem?” i „czy te obrazy wpływają na nasze codzienne funkcjonowanie?”.
Na początek warto zdefiniować, co właściwie uważamy za agresję. Powołując się na definicję przytoczoną przez psychologa społecznego – Bogdana Wojciszke, jest to zachowanie ukierunkowane na zadanie cierpienia innemu człowiekowi, który z kolei stara się tegoż cierpienia uniknąć. Czy możemy więc powiedzieć, że wyrywanie ósemek przez dentystę jest aktem agresji? Oczywiście, że nie. Choć dentysta celowo zadaje nam cierpienie, my świadomie się na ten proces godzimy. Czy można zaś mówić o agresji, kiedy chłopiec chciał uderzyć swoją koleżankę, ale ta zdążyła mu uciec? Tak – bowiem mówimy tu o samym zachowaniu ukierunkowanym na zadanie cierpienia. Nikomu nie musiała stać się krzywda, nie zmienia to jednak faktu, że samo zachowanie miało miejsce.
Aby rozstrzygnąć, czy agresja jest lub kiedykolwiek była sposobem przystosowania ludzi do środowiska, najlepiej sięgnąć do psychologii ewolucyjnej. Współczesne jej podejście przyjmuje, że agresja faktycznie jest wykształconą adaptacją, która dawniej podnosiła szansę przeżycia i reprodukcji. Szczególne znaczenie ma ta druga.
O ile sytuacji polowania na mamuta w celu zdobycia pożywienia nie da się tak łatwo odnieść do agresji wobec drugiego człowieka, o tyle zakorzeniona w ludzkiej naturze chęć przekazania dalej swoich genów, rzuca nieco więcej światła na całą sprawę. Psychologia ewolucyjna zaznacza, że kobiety są selektywne w doborze partnerów. Co za tym idzie – mężczyźni muszą silniej konkurować między sobą o ich względy. To właśnie ma rzekomo być przyczyną przejawianej przez nich agresji.
Poparciem tej teorii mają być badania, ukazujące że mężczyźni są statystycznie bardziej agresywni od kobiet. Poziom ten zazwyczaj spada w momencie, gdy znajdą stałą partnerkę. Co więcej, zależność tę obserwuje się tylko u młodych mężczyzn tj. w wieku 15 – 29 lat.
Czy teoria ta jest trafna? Trudno stwierdzić – na pewno stanowi ona jedną z wielu prób wyjaśnienia, skąd właściwie bierze się agresja. Czy jednak w takim układzie można przymrużyć oko na agresywne zachowania młodych mężczyzn (w końcu oni tylko się adaptują)? Oczywiście takie myślenie byłoby bzdurą. Żyjąc w rozwiniętych społeczeństwach, w których nie musimy już polować na mamuty, istnieją inne sposoby na zdobycie partnerki, niż pobicie potencjalnego konkurenta. Co więcej, rozwiązania siłowe nie zyskują obecnie aprobaty społecznej, nie mówiąc już o tym, że wykraczają poza granice prawa. Nie jest jednak tajemnicą, że niektórzy dalej się do nich uciekają. Nie tylko w celu rozstrzygnięcia osobistych konfliktów, ale też w celu zdobycia tego, czego chcą.
Badania prowadzone na statystykach z ostatnich stuleci pokazują, że jest wręcz przeciwne – agresja stopniowo zanika.
Dla przykładu, w Polsce ostatniej dekady XX wieku odnotowywano ponad 1000 zabójstw rocznie, a w 2008 liczba ta wyniosła 759. Ponadto warto zauważyć, że współcześnie nie stosuje się już powszechnie tortur, a znęcanie się nad zwierzętami jest uważane za czyn naganny, a nie, jak to miało miejsce w wielu krajach XVI i XVII-wiecznej Europy, za rozrywkę. Pomimo tego wszystkiego, ludzie wciąż uważają agresję za zjawisko bardzo powszechne. Często można usłyszeć hasła, że współczesny świat to „cywilizacja śmierci”. Dzieje się tak dlatego, że agresja stała się czymś nie tylko codziennym ale i… dobrze się sprzedającym.
Media w pogoni za widownią z wielkim upodobaniem pokazują przemoc. Mowa tutaj nie tylko o kanałach informacyjnych, z zapałem przekazujących wiadomości o zabójstwach i konfliktach zbrojnych, ale również serialach i filmach, w nierealistyczny sposób pokazujących rzeczywistość. Aby zilustrować, jak duża jest to różnica, warto odwołać się do faktu, że praktycznie w każdym odcinku seriali kryminalnych policjanci i przestępcy strzelają z broni palnej. Według danych zaś, przeciętny policjant z Chicago strzela raz na 27 lat.
W kontekście tego rodzi się więc pytanie, czy to, że rzeczywistość jest nam przedstawiana jako bardziej brutalna niż jest na prawdę, ma wpływ na nasze zachowanie i codzienne funkcjonowanie.
Zapewne każdy choć raz w życiu usłyszał że „komputery i gry powodują przemoc”. Ujmując te słowa bardziej naukowym aparatem – media wpływają na nasze zachowanie wywołując w nas agresywne zachowania.
Co ciekawe, w latach 60 XX wieku, wierzono że jest wręcz przeciwnie. Agresywnym osobom zalecano oglądać przemoc, aby w ten sposób mogły niejako sobie „ulżyć”.
Wraz z współpracownikami przeprowadził eksperyment. Wprowadzono dwie grupy dorosłych do pokoju z zabawkami, wśród których był między innymi duży dmuchany pajac Bobo.
Pierwsza grupa dorosłych została poinstruowana, aby zachowywali się oni agresywnie wobec pajaca (kopali go, atakowali, okładali pięściami). Drugiej grupie polecono bawić się spokojnie innymi zabawkami. Następnie dwóm grupom dzieci pokazano pierwsze lub drugie nagranie, po czym wpuszczono je do owego pokoju z zabawkami.
Jak można się domyślić, dzieci które obejrzały agresywnego dorosłego, również zachowywały się agresywnie wobec Bobo. Dzieci, którym pokazano drugi film, spokojnie bawiły się zabawkami. Eksperyment ten dał początek badaniom nad zjawiskiem modelowania, czyli uczenia się na podstawie cudzych doświadczeń. Co również istotne, badanie Bandury po pewnym czasie rozszerzono. Oprócz dorosłego, zachowującego się agresywnie wobec pajaca, pokazano też jakie były skutki działań tegoż dorosłego, tj. czy otrzymał on karę czy nagrodę za swoje zachowanie. Okazało się bowiem, że dzieci, które widziały dorosłego bijącego lalkę, a następnie otrzymującego karę za swoje zachowanie, nie powielały jego zachowania.
Nie. Otóż obok listy wielu innych czynników w modelowaniu odgrywa rolę również to, czy obserwując modela czujemy, że jesteśmy w stanie powtórzyć wykonane przez niego czynności i czy przyniosą one wówczas taki sam skutek. Wątłej postury chłopak, który zobaczy w filmie mistrza kung-fu, pokonującego w ciemnej uliczce sześciu przeciwników, może faktycznie poczuć przypływ odwagi. Mając jednak świadomość, że nie posiada on filmowych umiejętności, raczej nie pokusi się na tak ryzykowne działanie. Sprawa jest oczywiście o wiele bardziej niebezpieczna w przypadku dzieci. Mogą one nie zdawać sobie jeszcze z sprawy ze swoich możliwości i ograniczeń.
W tym wszystkim nie da się jednak ukryć jeszcze jednego aspektu. Im więcej mamy do czynienia z treściami, dotyczącymi przemocy i agresji, tym bardziej się do nich przyzwyczajamy, stają się dla nas bardziej obojętne. Mówiąc językiem psychologii, zachodzi zjawisko habituacji. Co ciekawe, efekty odroczone (długofalowe, stwierdzone w dłuższych badaniach) są silniejsze u dzieci niż u dorosłych. Efekty natychmiastowe (zaobserwowane zaraz po obejrzeniu agresywnej treści) są za to silniejsze u dorosłych niż u dzieci.
Początkowo wykazywały one związek między wyższym poziomem agresji, a oglądaniem filmów, w których występuje przemoc, ale był to związek korelacyjny. Oznacza to, że tak naprawdę nie wiadomo było, czy to filmy powodują agresję u widzów, czy może to agresywni widzowie wybierają filmy ukazujące przemoc.
Światło na tę sprawę rzuciło dopiero badanie przeprowadzone w 2009 roku. Uczestników podzielono na dwie grupy, z których jedna miała przez 15 minut grać w grę Mortal Kombat, zaś druga w grę niezawierającą przemocy. Następnie z pomocą zaaranżowanej sytuacji sprawdzano w jakim stopniu dana osoba jest w stanie sprawić ból drugiemu człowiekowi. Nie będzie raczej niczym zaskakującym, że wyniki pokazały, że osoby grające w grę zawierającą przemoc, były do tego bardziej skłonne. Równoległe badanie wykazało, że im bardziej realistyczne jest pokazanie przemocy, tym silniejsze są agresywne odczucia i pobudzenie. Niestety więc dla wszystkich młodszych użytkowników Internetu, należy przyznać tutaj rację dorosłym, nalegającym na ograniczenie czasu grania w gry wideo.
Skoro jej oglądanie może być dla nas szkodliwe, dlaczego z taką chęcią się ją ogląda? Według statystyk sprzed dwóch lat, filmy kryminalne cieszą się ponad 80% oglądalnością.
Odpowiedź brzmi: „nie wiadomo”. Być może ma to związek z tym, że zło zawsze przyciąga swoją tajemniczą naturą osoby poszukujących wrażeń.
Nie można oczekiwać od mediów, że będą całkowicie wolne od agresji czy brutalności. Nie można też jednak powiedzieć, że zawsze zachowują one do niej negatywny stosunek. Można go raczej podsumować jako niejednoznaczny, przypominający coś w rodzaju mieszanki pogardy z fascynacją. Sposób pokazywania sprawców przestępstw nie zawsze jest bowiem potępiający. Co więcej coraz częściej pojawiają się głosy mówiące o romantyzowaniu zachowań agresywnych.
Półki w księgarniach uginają się pod przykładami historii, w których główny bohater przejawia zachowania agresywne, lecz to właśnie czyni jego postać interesującą – szczególnie jeśli porównać go do bohaterki, która raczej takowych zachowań nie przejawia.
Przy okazji tego przykładu warto poruszyć temat zjawiska jakim jest hybristofilia. Jest to rodzaj parafilii, w której romantyczne zainteresowania danej osoby zależą od świadomości popełnienia przez partnera (bądź partnerkę) czynów uważanych za niemoralne (np. zdrada) lub bestialskie (np. zabójstwo).
Wyróżniamy tutaj dwie formy tego zaburzenia. Pasywną, polegającą na zaprzeczaniu zbrodniom kochanych osób oraz aktywną, gdy dana osoba bierze udział w zbrodniach popełnianych przez partnera. Hybristofilię nazwano zespołem Bonnie i Clyde’a, na cześć amerykańskiej pary kochanków, dokonującej morderstw. Mówiąc w dużym skrócie, jest to po prostu pociąg do osób, które dopuściły się przestępstw lub czynów niemoralnych. Naturalnie, zainteresowanie wcześniej wspomnianym typem romansów nie jest czymś niezdrowym – niektóre osoby mogą w ten sposób poszukiwać niecodziennych wrażeń. Warto jednak zdawać sobie sprawę z istnienia takiego rodzaju parafilii. Dzięki temu być może prościej będzie nie ulegać zachwytowi nad zachowaniem niektórych bohaterów lektur.
Mówimy tu więc o agresji instrumentalnej, czyli będącej instrumentem do osiągnięcia jakiegoś celu. Taka agresja jest często zaplanowana, a czasem nawet akt agresji (zabójstwo) jest skrzętnie przygotowywany. W filmach i książkach pełno jest przykładów płatnych zabójców, na których patrzymy z podziwem, jak dokładnie i skrupulatnie wykonują swoją pracę. Często jednak w tych utworach pomijany jest fakt, że pracując poza granicami prawa, w pewnym momencie mogą zostać złapani, a następnie dostać najsurowszy wymiar kary.
Warto się zastanowić, dlaczego więc romantyzujemy agresywnych ludzi i ich działania? Jak się okazuje, jedną z przyczyn może być… bunt. Podczas kiedy osoba agresywna postrzegana jest jako „zła”, osoba pozostająca z nią w związku jest postrzegana jako buntownicza, przełamująca społeczne tabu i wykraczająca poza schemat. Takie działanie może wydać się szczególnie kuszące osobom młodym, chcącym pokazać swój nonkonformizm. Nie bez znaczenia pozostaje tutaj również efekt aureoli. Jest to psychologiczne zjawisko, polegające na przypisywaniu osobom bardziej urodziwym pozytywnych cech. W każdej grupie, nawet seryjnych zabójców, znajdą się osoby urodziwe, którym za sprawą tego efektu można przypisać pozytywne cechy. Co więcej, ich agresja może być momentami nietrafnie brana za siłę i oznakę niezależności. W końcu z jej pomocą mogą wywalczyć sobie to czego chcą. Oba te stwierdzenia mają niewiele wspólnego z rzeczywistością. Są to pewne automatyzmy, mogące mieć wpływ na nasze postrzeganie agresji, czy ludzi, którzy się jej dopuścili.
Nie da się zmusić mediów, aby zaprzestały publikowania treści o przemocy. Jak więc skutecznie zniechęcić ludzi do podejmowania prób agresywnego zachowania? Od wieków w tym celu stosuje się różnorakie kary, co oczywiście ma swoje uzasadnienie.
Sytuacja jest tu jednak bardzo delikatna. Jeśli kara będzie nieadekwatnie duża w stosunku do przewinienia, karany odczuje ją jako agresję ze strony karzącego. To z kolei dostarczy mu dalszych wzorców agresji na przyszłość.
Okazuje się jednak, że prócz faktycznych kar, bardzo dobrze działa samo informowanie o wykonaniu kary za przewinienie. Tutaj również zachodzi wspomniane wcześniej zjawisko modelowania – osoba widzi, że ktoś został ukarany za swoje zachowanie, więc go nie powiela. Na przykład statystyki pokazują, że po podaniu w mediach informacji o wykonanej karze śmierci, wskaźnik przestępczości na pewien czas spada. Czynnikiem decydującym tutaj nie jest jednak wysokości kary, ale jej nieuchronność. Generalna opinia psychologów i kryminologów jest taka, że o zwalczaniu przestępczości decyduje raczej procent jej wykrywalności i karalności niż surowość. W skrócie, ktoś może zlekceważyć nawet potencjalną karę 5 lat pozbawienia wolności, jeśli nie wierzy że zostanie złapany.
Reasumując, warto więc pamiętać, że choć agresja jest czymś powszechnie spotykanym w książkach, filmach i serialach, to jeśli dotyka kogoś w rzeczywistości – nie jest to wcale normą. Prawo karze wszelkie jej przejawy i choć współczesna kultura może niejako usprawiedliwiać działania agresywne. Nie znaczy absolutnie że na nie przyzwala.
Bibliografia:
Autor: Klaudia Sak, wolontariuszka Fundacji Zaginieni
Zdjęcie: unsplash.com
Zaginięcie Oli Bielawskiej po dziś dzień jest jedną z tych spraw, która nie doczekała się rozwiązania. Nie przyniosła ulgi strapionym rodzicom, którzy nieustannie wierzyli, że ich córka żyje, gdzieś w innym mieście, a nawet kraju. Prawda okazała się jednak bardzo bolesna i zszokowała wszystkich, którzy śledzili tę sprawę od samego początku. Ola nadal figuruje w policyjnej bazie danych jako osoba zaginiona, gdyż do teraz nie udało się odnaleźć jej ciała.
Ta zmiana nie podobała się Oli, ponieważ nie chciała opuszczać szkoły, do której uczęszczała.
Biadaszki to mała wieś, gdzie wszyscy się znają. Nic więc nie stało na przeszkodzie, aby dziewczynka ukończyła ostatnią klasę razem z rówieśnikami, rodzice zgodzili się. Aleksandra zatrzymywała się u znajomych państwa Bielawskich, gdzie jadła obiad i czekała na autobus powrotny do domu. Tego dnia jednak do niego nie dotarła.
Zaniepokojeni rodzice pojechali do Biedaszek i udali się do znajomych, u których miała przebywać dziewczynka. Gdy okazało się, że u nich także jej nie ma, zgłosili sprawę na policję. Wiele osób było zaangażowanych w szukanie dziecka, chcąc je odnaleźć. Jedynie ojciec Oli nie brał udziału w poszukiwaniach. Niedługo później został oskarżony o uprowadzenie córki i znęcanie się nad rodziną. Było to spowodowane nadużywaniem alkoholu oraz opinią wśród ludzi – miał uchodzić za awanturnika.
Mężczyzna był kierowcą ciężarówki i jeździł po świecie. Ostatecznie nie znaleziono na niego żadnych dowodów i został wypuszczony. Matka dziewczynki korzystała z pomocy jasnowidzów, mając nadzieję, że jej córka żyje. Kilku z nich podtrzymało tę wiarę i nadzieję, że kiedyś wróci do domu.
Matka zapewniała od samego początku, że podejrzany angażował się w poszukiwanie dziecka. Pytał o postępy w sprawie, więc gdy podejrzenia zostały skierowane w jego stronę, uwierzyła, że nie mógł skrzywdzić Oli.
Ostatecznie podejrzanego przebadano wykrywaczem kłamstw, co okazało się przełomem w sprawie, a mężczyznę po kilku miesiącach od zaginięcia zatrzymano.
Na samym początku pojawiła się informacja, że dziewczynka zarzuciła plecak na płot i poszła na rower. Następnie, że poszła do lasu zbierać jagody, co zostało przez funkcjonariuszy zweryfikowane. W końcu wyznał, że Ola nie żyje – i tutaj także zmieniał wersje dotyczące jej śmierci.
Pierwsza wersja dotyczyła upuszczenia 50-kilogramowego worka z paszą na dziewczynkę. Miał wystraszyć się z powodu żniw i tego, że ktoś może odnaleźć ciało dziecka. Rozkładające się zwłoki zapakował w worek, oblał kwasem i próbował podpalić. Okazało się to jednak nieskuteczne, więc na następny dzień położył na nie gumę, w celu zamaskowania zapachu palonych kości. Wkrótce potem znaleziono jutowy worek i ciemnoblond włosy.
Kolejnym wariantem było uderzenie dziecka w tułów, powodując jego upadek, co miało spowodować śmierć ośmiolatki. Trzecie zeznanie zawierało informacje o tym, jak Robert przycisnął swoją rękę do ust oraz nosa Oli, tym samym doprowadzając do jej śmierci. Następnie miał spalić jej ciało w parniku. Podczas badania wariografem mężczyzna wyznał, że spalone ciało zaginionej rzucił świniom. Jak sam stwierdził „świnie zjedzą wszystko".
Znaleziono kłąb włosów i kokardę, która została rozpoznana przez mamę zaginionego dziecka. Wykonano badania DNA, ale nie potwierdziły one w stu procentach, że należą do zaginionego dziecka. Ostatecznie w październiku 2004 roku sąd uznał Roberta B. za winnego i postawił zarzut nieumyślnego spowodowania śmierci Oli Bielawskiej, biorąc pod uwagę upuszczenie worka z paszą na przechodzące dziecko, powodując upadek, co skutkowało obrażeniami ciała, w których następstwie poniosła śmierć.
Sąd skazał Roberta na pięć lat pozbawienia wolności. W lipcu 2002 roku mężczyzna za to, że znieważył zwłoki Oli Bielawskiej, paląc je w parowniku dodatkowo poniósł karę pozbawienia wolności na dwa lata.
W styczniu 2006 roku osadzony ponownie stanął przed sądem. Po raz kolejny uznano go za winnego działania w zamiarze pozbawienia życia Oli Bielawskiej poprzez przyciśnięcie ręki do jej ust i nosa, przez co doprowadził do śmierci małoletniej. Następnie, chcąc uniknąć odpowiedzialności za swój czyn, spalił ciało w parniku. Wcześniej jednak próbował spalić je na taczce. Mężczyzna został skazany na 25 lat pozbawienia wolności.
Po raz trzeci Robert B. w czerwcu 2007 roku został uznany za winnego nieumyślnego spowodowania śmierci Oli Bielawskiej, w ten sposób, że zadał dziewczynce cios w tułów, po czym dziecko upadło i poniosło śmierć. Podjęto także decyzję, że włosy razem z kokardą zostaną przekazane matce dziewczynki, aby było możliwe dokonanie pochówku. Sąd był przekonany, że kłąb włosów z kokardą należą do Oli Bielawskiej.
W filmie zatytułowanym „Przyszedł człowiek i wziął” uznał, że lata spędzone w więzieniu może wymazać z pamięci, tak jak można usunąć piosenkę z magnetofonu i nagrać inną. Robert B. opuścił więzienie w 2010 roku. Mieszkańcy na kilka dni przed opuszczeniem zakładu obawiali się o życie swoje i swoich dzieci. Nie chcieli zabójcy w swojej wsi. Rodzina skazanego Roberta B. była także tego świadoma, gdyż namawiali go do wyjazdu za granicę, do siostry. Do dziś jego losy pozostają nieznane.
Bibliografia:
Autor: Jagoda Wiśniewska, wolontariuszka Fundacji Zaginieni
Zdjęcie: Klatka z filmu "Przyszedł człowiek i wziął"