Henryk Z., to morderca i pedofil, który pochodził ze Świdnicy. Jego sąsiedzi uważali, że miał „odchyłki” już od urodzenia.
Mord z 1970 roku wstrząsnął mieszkańcami Świdnicy. Z dokumentów sądowych wynika, że gwałcił dzieci, kiedy tylko miał taką okazję. Sądy jeszcze w PRL-u traktowały go łagodnie. Pierwszy raz zgwałcił 7-letnią dziewczynkę, gdy miał 16 lat. Za ten czyn trafił do zakładu dla nieletnich.
W 1975 roku mężczyzna, gdy miał 21 lat, ponownie zgwałcił 7-letniego chłopca oraz 9-letnią dziewczynkę. Za ten makabryczny czyn Henryk Z., trafił do więzienia tylko na 2 lata.
26 maja 1977 r. Henryk opuścił więzienie. Po opuszczeniu zakładu wytrzymał na wolności tylko 10 dni. Po tym jakże krótkim czasie dopuścił się kolejnego gwałtu na małoletnim chłopcu, 7 czerwca 1977 r.
11 czerwca 1977 r. mężczyzna próbował zmusić 18-letnią znajomą do stosunku. Sąd za te czyny skazał go na 3 lata pozbawienia wolności.
11 listopada 1980 roku Henryk ponownie opuścił mury zakładu karnego. Po dwóch dniach wolności, 13 listopada usiłował zgwałcić 9-letnią dziewczynkę.
Cztery dni później, 17 listopada 1980 r., dokonał gwałtu na 10-letniej dziewczynce. Trafił za kraty na 4,5 roku.
Po 2 latach, 16 grudnia 1982 r., został przeniesiony do zakładu psychiatrycznego.
14 maja 1983 r. uciekł z zakładu psychiatrycznego. Tego samego dnia zgwałcił 9-letnią dziewczynkę. Mężczyzna dostał kolejną karę – 6 lat więzienia.
Sześć lat za kratami, w grudniu 1989 roku na mocy amnestii sąd wypuścił Henryka Z., na wolność. Po miesiącu brutalnie zgwałcił i zamordował 5-miesięcznego chłopca.
17 stycznia 1990 roku mężczyzna wyniósł 5-miesięcznego chłopca z mieszkania znajomych. Niemowlę zaniósł nad rzekę, gdzie brutalnie zgwałcił i zamordował dziecko. Opis tych zdarzeń sprzed ponad ćwierć wieku jest tak brutalny i sadystyczny, że nie nadaje się do publikacji. Tak tłumaczył swoje bestialstwo w sądzie.
„Teraz to ja odróżniam budowę człowieka dorosłego i budowę dziecka. Natomiast w momencie dokonywania czynu lubieżnego to po prostu nie przywiązuje do tego wagi, tzn. do wieku, do płci. To jest silniejsze ode mnie, mam takie podniety, że nie jestem w stanie zapanować nad sobą”.
To była ostatnia zbrodnia, jakiej dokonał w swoim życiu.
Pół roku przed upływem 25-letniej kary Henryka Z. służba więzienna nie miała wątpliwości, że ćwierć wieku za kratami i więzienne terapie niewiele dały. Służba więzienna w Sztumie apelowała do Sądu Okręgowego w Gdańsku:
„Wnoszę o uznanie skazanego Henryka Z., za osobę stwarzająca zagrożenie”
„U skazanego występują zaburzenia preferencji seksualnej - pedofila oraz cechy osobowości nieprawidłowej”
„Obecnie nie można wykluczyć popełnienia czynu zabronionego z użyciem przemocy”
Opinia sądowo-psychiatryczna sprzed dwudziestu pięciu lat, która już wtedy była miażdżąca dla mordercy:
„Stanowił on w przeszłości i będzie stanowił w przyszłości bardzo poważne zagrożenie dla porządku prawnego. Organiczne uszkodzenia centralnego układu nerwowego oraz zaburzenia w sferze popędu płciowego o charakterze zboczeń seksualnych nie poddają się oddziaływaniom leczniczym [...]”
Sąd miał pół roku, żeby na wniosek służby więziennej przebadać Henryka Z., i zdecydować o jego dalszym losie. Gdyby biegli stwierdzili, że wciąż jest groźny, nie wyszedłby na wolność, tylko leczony byłby w zakładzie zamkniętym w Gostyninie.
Tego dnia Henryk Z., wyszedł na wolność, ponieważ biegły seksuolog, powołany przez sąd, przez pół roku nie zdążył wydać opinii. Sąd tłumaczył się, że nie ma wystarczająco dużo biegłych, że ponaglał seksuologa, by wydał opinię. Jak mimo apeli służby więziennej morderca pedofil znalazł się na wolności? Kto Sąd Okręgowy w Gdańsku zawinił?
Henryk Z., po wszystkim dostał mieszkanie socjalne w Świdnicy i zarejestrował się w urzędzie dla bezrobotnych. Co na to nowi sąsiedzi?
„Ja się też boję, bo on może tu przyjść do swojego mieszkania. Nawet nie można wypuścić dziecka, bo nie wiadomo, co mu strzeli do głowy".
Z informacji wynika, że Henryk Z nie pojawił się jeszcze w mieszkaniu.
Mężczyzna przeszedł badania w gdańskim szpitalu psychiatrycznym. Czekają go badania w zamkniętym ośrodku w Gostyninie.
Odpowiedź na pytania, czy izolować Henryka Z.
– Nie wolno mi podać informacji, gdzie przebywa Henryk Z. – mówi inspektor Mariusz Sokołowski, rzecznik prasowy Komendy Głównej Policji. – Jest pod „opieką” policjantów, którzy czuwają nad bezpieczeństwem ludzi, ale także chronią tego mężczyznę przed linczem. Zapewniam, że policjanci skutecznie chronią lokalną społeczność. Zdajemy sobie sprawę z powagi sytuacji.
Autor: Magda Grzelczyk
Bibliografia
https://dziennikbaltycki.pl/sprawa-bestii-henryka-z-wciaz-nierozstrzygnieta/ar/3787409
https://www.fakt.pl/wydarzenia/polska/trojmiasto/henryk-z-nie-chce-isc-do-gostynina/0xjkxw2
W latach 80-tych na obrzeżach Sacramento w stanie Kalifornia otworzono pensjonat dla osób z zaburzeniami psychicznymi, uzależnieniami, niskimi dochodami. Bardzo słuszna
i potrzebna inwestycja, do czasu gdy w tajemniczych okolicznościach znikają w niej kolejni goście…
Trzech mężczyzn z łopatami weszło na podwórko dwupiętrowego wiktoriańskiego domu. John Cabrera i Terry Brown, detektywi z wydziału zabójstw policji w Sacramento, oraz Jim Wilson, federalny kurator sądowy, przybyli rankiem 11 listopada 1988 roku. Na ganku zauważyli właścicielkę obiektu, obserwującą uważnie poczynania ich łopat.
W pewnym momencie Wilson usłyszał stłumiony stukot, gdy jego ostrze uderzyło w coś twardego. Zawołał Cabrerę i Browna, a gdy odgarnął więcej ziemi, zobaczyli coś, co przypominało korzeń drzewa. Kontynuowali próby wykopania tajemniczego obiektu z ziemi, jednak łopaty w niczym nie pomagały. Przy pomocy ludzkich rąk udało się jakoś wyrwać podłużny przedmiot.
„To była kość ludzkiej nogi. Mogłem zobaczyć staw.”
~ John Cabrera
Dorothea Puente (z domu Gray) urodziła się 9 stycznia 1929 roku w Redlands, także
w Kalifornii. Zarówno matka i ojciec byli alkoholikami z problemami psychicznymi. Tata Dorothei zmarł w 1938 roku na gruźlicę, a mama w 1939 straciła władzę rodzicielską nad 10-letnią wtedy Puente oraz jej rodzeństwem. Kobieta była pracownicą seksualną, a zmarła jeszcze pod koniec tego samego roku w wypadku motocyklowym. Dorothea trafiła do sierocińca, gdzie była regularnie molestowana seksualnie.
Tragiczne i niezwykle ciężkie dzieciństwo Puente, drastycznie wpłynęło na jej późniejsze przestępstwa - kradzieże i oszustwa. W wieku zaledwie 16 lat, poślubiła amerykańskiego żołnierza, który niedawno wrócił z wojny. Z ich krótkiego związku trwającego 3 lata, na świat przyszły dwie córki, jedna z nich żyła z krewnymi Dorothei w Sacramento a druga została oddana do adopcji.
Wiosną 1948 roku Puente została aresztowana za zakup akcesoriów damskich przy użyciu sfałszowanych czeków w Riverside. Przyznała się do dwóch zarzutów fałszerstwa, odsiadując cztery miesiące w więzieniu i trzy lata w zawieszeniu. Sześć miesięcy po zwolnieniu opuściła Riverside. W 1952 roku kobieta poślubiła marynarza handlowego w San Francisco. Stworzyła fałszywą osobowość pod zmienionym imieniem i nazwiskiem - muzułmańską kobietą pochodzenia egipskiego i izraelskiego.
Kolejny raz została aresztowana w 1960 roku za posiadanie i prowadzenie firmy księgowej jako przykrywki dla domu publicznego w Sacramento. Kara? Dziewięćdziesiąt dni więzienia. W 1961 roku ówczesny mąż Dorothei, oddał kobietę po upojeniu alkoholowym, zachowaniach przestępczych i próbach samobójczych do szpitala stanowego. Będąc tam, Puente została zdiagnozowana przez lekarzy jako patologiczny kłamca o niestabilnej osobowości.
Małżeństwo rozeszło się w 1966 roku, a mimo to przez jakiś czas Dorothea dalej używając nazwiska marynarza, nadała sobie inne imię, ukrywając swoje przestępcze zachowanie, przedstawiając się jako pobożna chrześcijanka. “Przez jakiś czas” na myśli mam okres gdzie mogła na spokojnie ugruntować wśród sąsiadów swoją reputację jako opiekunka, zapewniając młodym kobietom schronienie przed ubóstwem i przemocą bez żadnych opłat.
W 1968 roku Dorothea poślubiła Roberto Jose Puente. Po szesnastu miesiącach para rozstała się z powodu rzekomej przemocy domowej stosowanej wobec kobiety przez Roberto. Oboje mimo to nadal mieli burzliwy związek. Dorothea złożyła zakaz zbliżania się
w 1975 roku, jednak przez ponad dwadzieścia lat i tak używała nazwiska Puente.
Po tym rozwodzie skupiła się na prowadzeniu pensjonatu położonego w Sacramento. Stała się prawdziwym zasobem dla społeczności, pomagając alkoholikom, bezdomnym i chorym psychicznie… A potem poślubiła Pedro Angela Montalvo, który nagle opuścił ich związek tydzień po ślubie.
źródło: https://www.sactownmag.com/the-life-and-deaths-of-dorothea-puente/
Z relacji osób, które przebywały w posiadłości Dorothei wynikało, że ich wizyty kończyły się tajemniczym zgubieniem swoich kart kredytowych i innych drogocennych własności. Ba, czasem to wizyta samej Puente w czyimś domu kończyła się w taki sam sposób. Przeważnie powtarzał się jeden motyw - Puente proponowała im zrobienie napoju - jednak niedługo pojawił się pierwszy… problem?
Otóż 28 kwietnia 1982 roku Ruth Munroe, lat 61, została znaleziona martwa z powodu masywnego przedawkowania kodeiny. Odwiedziła dom Puente dwa tygodnie wcześniej, będąc w dobrym stanie zdrowia. Natomiast działalność Dorothei pozostała nienaruszona.
W lipcu 1982 roku kobieta została skazana na 5 lat więzienia za trzy wielkie kradzieże. Podczas pobytu w więzieniu zaczęła korespondować z Eversonem Gillmouth, 77-letnim emerytem z Oregonu. Na początku września 1985 roku, Gillmouth przyjechał do Sacramento ze swoją przyczepą do pensjonatu Puente, a kobieta z jakiegoś powodu została zwolniona z więzienia i w dodatku odebrana przez Gillmoutha. W październiku 1985 roku Puente napisała do siostry mężczyzny, informując, że ona i Gillmouth mają się pobrać 2 listopada.
Niedługo później Puente zatrudniła mężczyznę do budowy schowka za “drobną” opłatę - ciężarówkę Gillmoutha i 800 dolarów. Dzień po tym, jak ukończył skrzynkę, wrócił i zastał ją nabitą gwoździami. Kobieta poprosiła o pomoc w przeniesieniu skrzyni, ponieważ była ona dość ciężka, ale ostatecznie wyrzuciła ją w pobliżu rzeki około godziny drogi od Sacramento.
1 stycznia 1986 roku, rybak odkrył podejrzane pudło i powiadomił władze. W środku znajdowało się poważnie rozłożone ciało, owinięte w liczne plastikowe torby, przykryte prześcieradłem, przytrzymywanym taśmą elektryczną. Po paru latach oficjalnie przyjęto, że zwłoki należały do Gillmoutha. W międzyczasie Dorothea wysyłała fałszywe listy i kartki do siostry mężczyzny, aby zachować pozory. Ustalono również, że podrobiła podpis Gillmoutha aby realizować czeki na zasiłki Eversona do lipca 1986 roku.
A im dalej w las, tym tylko więcej ofiar…
Jesienią 1986 roku Betty Mae Palmer, lat 78, przybyła do pensjonatu. Już w październiku Puente uzyskała kalifornijski dowód tożsamości ze swoim zdjęciem i nazwiskiem Palmer. Adres korespondencyjny na czekach Betty został zmieniony na adres pensjonatu. Puente podrobiła podpis Palmer i zrealizowała czeki, a częściowo rozczłonkowane ciało Palmer zostało znalezione w płytkiej dziurze na podwórku Dorothei. Jej głowy, rąk i kończyn dolnych nigdy nie odnaleziono.
21 października tego samego roku Puente wezwała notariusza do sali szpitalnej 78-letniej Leony Carpenter, która przedawkowała flurazepam. Już dziesięć dni później zaczęła realizować jej czeki socjalne. W grudniu, po tym jak Carpenter została wypisana ze szpitala, zamieszkała z Puente, wróciła do szpitala po raz drugi, a po jej wypisaniu, w lutym 1987 roku, zniknęła. Jej ciało zostało znalezione w rogu podwórka Puente.
W lutym 1987 roku do domu Puente wprowadził się 62-letni James Gallop, wykryto u niego potencjalnie złośliwy nowotwór. Zgodził się on na dalsze badania, ale Puente skontaktowała się później z jego gabinetem lekarskim, informując, że wyjechał do Los Angeles na czas nieokreślony. Ciało Gallopa zostało znalezione zakopane pod altaną na podwórku Puente.
2 października tego samego roku, Vera Faye Martin, lat 61, została wysłana do mieszkania
z Puente. Ta zaś sfałszowała szereg czeków socjalnych Martin, pobierając z nich korzyści. Ciało Martin zostało znalezione zakopane pod metalową szopą na podwórku Puente.
21 października tego samego roku Dorothy Miller, lat 65, została umieszczona w domu Puente, aby kilka tygodni później zniknąć. 20 listopada Puente wynajęła firmę czyszczącą dywany, aby usunąć dużą „kupę cuchnącego szlamu” w pokoju Miller. Puente kontynuowała fałszowanie czeków Miller, której szczątki zostały później odkryte pod betonową płytą,
w pobliżu krzewów róż.
W lutym 1988 roku Alvaro „Bert” Gonzales Montoya, lat 51, przybył do domu Puente.
W marcu złożono wniosek wyznaczający Puente jako płatnika świadczeń Montoyi.
9 marca tego samego roku Benjamin Fink, lat 55, został wysłany do mieszkania z Puente. Brat Finka odwiedzał go co tydzień przez sześć tygodni. Pod koniec kwietnia Fink zniknął. Inny lokator zgłosił, że czuł nieprzyjemny zapach wydobywający się z jego pokoju, ale Puente utrzymywała, że była to awaria kanalizacji. W kwietniu otrzymała 12 worków cementu. W czerwcu obok drzwi metalowej szopy wykopano dziurę, którą później wypełniono betonem. Ciało Finka zostało odkryte w tym miejscu, owinięte w plastikową narzutę na łóżko, zabezpieczone taśmą klejącą i przykryte niebieskimi chłonnymi poduszkami.
Montoyę z kolei ostatni raz widziano 24 sierpnia. Puente twierdziła, że wyjechał do Meksyku, aby odwiedzić krewnych. Pracownicy socjalni bezskutecznie próbowali skontaktować się
z mężczyzną we wrześniu i październiku. W listopadzie Puente poprosiła Donalda Anthony'ego, który pracował na jej podwórku, o skontaktowanie się z nimi. Podając się za szwagra Montoyi powiedział pracownicy odbierającej telefon, że zabrał Montoyę do stanu Utah. Pracownica była podejrzliwa i twierdziła, że zamierza zadzwonić na policję.
7 listopada policja rozmawiała z Johnem Sharpem, byłym mieszkańcem, o zniknięciu Montoyi. Początkowo Sharp twierdził, że widział Montoyę dwa dni wcześniej, ale podsunął funkcjonariuszowi notatkę, w której napisał:
„Ona chce, żebym cię okłamał.”
11 listopada detektywi wrócili do rezydencji Puente i za jej zgodą zaczęli kopać w miejscach, które wyglądały na niedawno naruszone. To właśnie tego dnia znaleziono ciała ofiar wypisanych powyżej, a ciało Montoyi zostało znalezione obok ciała Carpenter. Dorothea wymknęła się policji, jednak 16 listopada 1988 funkcjonariusze dostali informację o miejscu pobytu Puente - motel w Los Angeles.
źródło: https://www.sactownmag.com/the-life-and-deaths-of-dorothea-puente/
źródło: https://joemonster.org/art/45558
źródło: https://joemonster.org/art/45558
Dorothea patrzyła, jak na ekranie telewizora w jej pokoju motelowym w Los Angeles policjanci zabieraj worki z ciałami, jak na monitorze pojawia się ogłoszenie o poszukiwaniu kobiety.
„I wanted to kill myself.”
~ Dorothea Puente
źródło: https://www.sactownmag.com/the-life-and-deaths-of-dorothea-puente/
Wspominała w ten sposób w jednym z wywiadów jakie udzieliła podczas pobytu w więzieniu. Kobieta została aresztowana w swoim pokoju motelowym właśnie 16 listopada 1988 roku.
źródło: https://www.sactownmag.com/the-life-and-deaths-of-dorothea-puente/
“First off, I was getting the checks. I didn’t need to kill anyone. Why would I waste all my time to get these people cleaned up, make sure they have no diseases, get all their affairs in order if I was going to kill them?”
~ Dorothea Puente
“But there were seven dead bodies in your yard.”
~ Dziennikarz
“The only time they were in good health was when they stayed at my home. I made them change their clothes every day, take a bath every day and eat three meals a day. These were people—the Salvation Army wouldn’t take them. When they came to me, they were so sick, they weren’t expected to live.”
~ Dorothea Puente
“A lot of people saw your running away as a sign of guilt.”
~ Dziennikarz
“If I’m thinking about getting away, you think I’m going to ask permission?”
~ Dorothea Puente
Według śledczych większość ofiar była odurzona narkotykami aż do przedawkowania, następnie Dorothea zawijała je w prześcieradła i plastikową podszewkę, po czym przeciągała je do otwartych dołów na podwórku w celu pochówku.
Proces Puente rozpoczął się 9 lutego 1993 roku. Zeznawało 156 świadków, przedłożono ponad 3100 materiałów dowodowych, jednak oskarżona utrzymywała to, że jest niewinna. 26 sierpnia 1993 roku udowodniono i postawiono ją przed trzema zarzutami morderstwa: Benjamina Finka, Leony Carpenter i Dorothy Miller. Ława przysięgłych pozostała
w konflikcie w sześciu sprawach: Ruth Munroe, Everson Theodore Gillmouth, Betty Mae Palmer, James Gallop, Vera Faye Martin i Alvaro Gonzales Montoya. Podczas wymierzania kary, ława przysięgłych ponownie miała problem, przez co Puente uniknęła przewidywanej dla niej kary śmierci.
“Maybe I would have been better off. It’s the same thing. I’m here until I die.”
~ Dorothea Puente w reakcji na pytanie o uniknięcie kary śmierci
10 grudnia 1993 roku została skazana na dożywocie bez możliwości zwolnienia warunkowego. Została osadzona w Central California Women's Facility w Chowchilla
w Kalifornii, gdzie zmarła 27 marca w 2011 roku z przyczyn naturalnych. Miała 82 lata.
“I wonder what it’s like to be known as a murderer.” She turns to look at me. We hold each other’s stare. I wait for her to speak.
~ Dziennikarz
“I don’t give a shit what anyone else thinks.”
~ Dorothea Puente, "Death House Landlady"
Bibliografia:
- https://en.wikipedia.org/wiki/Dorothea_Puente
- https://people.com/dorothea-puente-boarding-house-serial-killer-case-8774972
- https://joemonster.org/art/45558
- https://www.sactownmag.com/the-life-and-deaths-of-dorothea-puente/
Hannah Kobayashi mieszkająca na Hawajach postanowiła wyjechać do Nowego Jorku, lot miał się odbyć 8 listopada. Miała w planach odwiedzić swoją ciotkę, pójść na parę koncertów oraz zrobić kilka sesji fotograficznych. Hannah Kobayashi wraz ze swoim byłym chłopakiem polecieli do Los Angeles, gdzie mieli zaplanowaną przesiadkę do Nowego Jorku. I w tym momencie sytuacje się skomplikowała, ponieważ były chłopak Hannah bez problemu zdążył na przesiadkę, ona niestety już nie. Nie udało jej się zmienić lotu, więc noc spędziła na lotnisku. Napisała również wiadomość do ciotki, która na nią czekała w Nowym Jorku, aby poinformować ją o zaistniałej sytuacji. Rano Hannah opuściła lotnisko. Pojechała do centrum handlowego, spędziła tam sporo czasu. W poniedziałek Hannah wysłała serię dziwnych wiadomości do swoich bliskich, z których wynikało, że wciąż próbuje się dostać do Nowego Jorku. Swojej przyjaciółce natomiast, napisała, że ktoś ukradł jej tożsamość. Twierdziła wówczas, że nie może wrócić do domu.
Na kamerach kilka godzin później widać było, iż Hannah wyszła z lotniska w towarzystwie jakiegoś mężczyzny, wsiedli razem do pociągu. Ostatni raz dziewczyna była widziana w centrum miasta. Rodzina Hannah od tego momentu nie mogła nawiązać z nią kontaktu, wiadomości nie dochodziły, jej telefon po prostu zamilkł.
12 listopada rodzina zgłosiła jej zaginięcie. Część rodziny szukała Hannah w LA, a część została na Hawajach, w razie gdyby wróciła. Sprawa miała duży rozgłos wśród internautów. Przy poszukiwaniach w ramach wolontariatu działał również detektyw, który po dwóch dniach je przerwał, ze względu na podejrzenia, że rodzina ukrywa ważne informacje, a Hannah zwyczajnie się przed nimi ukrywa. Policja poinformowała, że Hannah pieszo przekroczyła granice USA i Meksyku 12 listopada. W tym dniu była sama, miała przy sobie paszport oraz walizkę. Wtedy też stwierdzono, że dziewczyna nie jest zagrożona i zaprzestają aktywnych poszukiwań.
Po krótkim czasie wyszła na jaw rozmowa, w której Hannah miała wyrazić chęć ucieczki z domu i odcięcia się od social mediów i internetu. Policja ujawniła, że w noc z 11 na 12 listopada spędziła w centrum LA z mężczyzną spotkanym na lotnisku, po czym wsiadła do autobusu, który jechał do granicy amerykańsko-meksykańskiej.
4 grudnia detektyw poinformował na swoich social mediach, że Hannah niedawno wzięła ślub z obywatelem Argentyny. Cały ślub, był po to aby Argentyńczyk mógł dostać zieloną kartę, a Hannah w zamian za to miała dostać sporą sumę pieniędzy. Jak się okazało w tym samolocie nie tylko leciała Hannah ze swoim byłym chłopakiem, ale i Argentyńczyk ze swoją ówczesną dziewczyną. To wyjaśniałoby kwestię wiadomości, w których twierdziła, że ktoś ukradł jej tożsamość.
Hannah została odnaleziona przez ciotkę w Meksyku. Na jej prośbę porozmawiała ze swoją mamą oraz siostrą. Zapewniła, że wszystko z nią w porządku, ale nie chce wracać do domu oraz nie chce mieć z nimi kontaktu. Hannah w wywiadzie dla magazynu „People” podziękowała rodzinie i wszystkim, którzy jej poszukiwali. Nie była świadoma, że jej zaginięcie wzbudziło takie zainteresowanie oraz zaangażowanie. Sama nie ujawniła powodu zerwania kontaktów z bliskimi i z resztą świata. Poprosiła o uszanowanie jej prywatności z powodu trwającego leczenia.
Autor: Maja Kulesza
Zdjęcie: Instagram, [za:] https://www.rmfmaxx.pl/news/Jej-zaginiecie-postawilo-na-nogi-caly-kraj-Teraz-nagle-zabrala-glos-i-wyznala-prawde,83159.html#crp_state=1
Bibliografia
He was born as Rodrigo Jacques Alcala Buquor on August 23, 1943 in San Antonio, and died on July 24, 2021 in Corcoran. He joined the army at the end of high school, but was eventually discharged due to a nervous breakdown. It is likely that doctors had already diagnosed him with narcissistic personality and psychopathy.
He was an American serial killer and rapist who was sentenced to death in California in 2010 for five murders committed between 1977 and 1979. In 2013, Alcala's sentence was increased by 25 years as he pleaded guilty to committing two murders in New York in 1971 and 1977. According to the prosecutor's office, the man brutally abused his victims by, among other things, strangling them until they were unconscious, then waited for them to wake up and repeated these actions many times before finally killing the victims.
In 1978, Alcala participated in the TV show “The Dating Game”, which he managed to win. It is fair to say that one of the participants, Cheryl Bradshaw, fooled her fate. Rodney won a date with Cheryl, but she eventually gave it up since she claimed the man was very strange.
“He acted really creepy,” she assessed after time.
“He was quiet, but at the same time he would interrupt a sentence and impose his opinion whenever he wanted, as if he was trying to intimidate me. I found him rude and hard to like. Not only did I not like him... He turned out to be the nastiest monster I've ever met.”
Despite the fact that the man had a criminal conviction on his record for sexual assault and beating an eight-year-old girl, he was able to participate in the program. The reason for this was that the producers didn't routinely screen the participants.
On the show, when choosing a candidate, Cheryl asked Alcali, “ what is your favorite part of the day?”. The man answered without hesitation, “the best time of day is night.” It turned out that nighttime was the time when he would lure innocent women into his home, after which he would rape and strangle them. By September 13, 1978, he had managed to harm five people.
After Cheryl ignored Alcala's advances, he committed another crime.
Alcala's first victim was eight-year-old Tali Shapiro, whom the man kidnapped, raped and beat in 1969. Police officers found the girl in his Hollywood apartment. Alcala, however, escaped, which saved him from arrest in New York at the time, after which, under a false identity (John Berger), he got to study filmmaking with Roman Polanski at New York University.
Ultimately, the man was arrested by the FBI. He was deported to California. There he was sentenced to three years in prison for molesting minors. After more than a year, Alcala left the facility on parole. He committed another assault just two months later, this time on a 13-year-old girl.
After filming an episode of “The Dating Game” in 1979, Alcala raped Monique Hoyt, 15, during one of his photo shoots. Then in June, he brutally killed 12-year-old Robin Samsoe, whom he kidnapped from a ballet class. He was collecting relics of his victims at his premises. A souvenir taken from little Robin were her earrings.
A year after the tragic death of the teenager, Alcala was sentenced to death. Years passed, and the man's past crimes started to be exposed. In 2004, Rodney was charged with the murder of four more women: 18-year-old Jill Barcomb, 27-year-old Georgia Wixted, 31-year-old Charlotte Lamb and 21-year-old Jill Parenteau.
While in prison, Alcala claimed he was innocent. He tried to prove his innocence in a book written by himself. In 2003, prosecutors finally refuted his explanations, primarily through DNA analysis, which was crucial aid in the trial. The tests unequivocally confirmed that Alcala was responsible for the death of 12-year-old Samsoe, as well as four other murders.
Testimony of Tali Saphiro, Alcala's 8-year-old victim
During the trial, in an unexpected twist, Alcala's first victim, the now-adult Tali Saphiro, whom he raped in his Hollywood apartment, was called as a witness. The woman testified about the events there, and jurors were convinced of the man's guilt. In March 2010, Alcala was sentenced to death for the third time.
In 2010, police department in California and New York published more than a hundred photographs taken by Alcala in order to get help in identifying the women and children in the photos (about 900 of the images, couldn't be published).
Among Alcali's possible victims is Pamela Jean Lambson from San Francisco, who disappeared in 1977. The young girl, then 19 years old, disappeared after telling her friend that she was dating a photographer. According to witnesses accounts, the physical description of the man the woman was seen with at the time matches Alcala. However, there is no evidence in the form of DNA analysis to confirm the killer's guilt.
Rodney Alcala has gained status as a convict awaiting execution. In January 2011, he was brought to trial on charges of murdering two 23-year-old Manhattan women, Ellen Hover and Cornelia Crilley. The defendant denied that he was present in that area at the time. In 2012, he was transported to New York, where he continued to claim innocence until December, when, intending to return to California to appeal his death sentence, he pleaded guilty to both murders. On January 7, 2013, the court sentenced Rodney Alcala to an additional 25 years in prison. Since 2007, there have been laws in New York State that didn't permit the death penalty. Rodney Alcala was then incarcerated in San Quentin State Prison.
Rodney Alcala died on July 24, 2021 of natural causes at Corcoran State Prison in California. While serving his prison sentence, the man was diagnosed with antisocial personality disorder. Doctors assessed that the causes of his disturbed behavior may have included childhood abandonment by his father and expulsion from the military.
Sources:
Author: Magdalena Wychowska, volunteer at Fundacji Zaginieni (Missing People Foundation)
Photos: Wikipedia
Viktor Kalivoda urodził się w 1977 roku w czechosłowackim (wówczas) mieście Slaný. Był jedynym synem swojego ojca - żołnierza pracującego dla NATO oraz matki, która była stomatologiem. Mężczyzna uchodził za człowieka inteligentnego, świetnie się uczył i doskonale radził sobie z przedmiotami ścisłymi w szkole. Po odbyciu nauki, zdał maturę i rozpoczął dwa kierunki studiów (informatykę i pedagogikę), jednak nie ukończył żadnego z nich. Pracował jako policjant i motorniczy, jednak jedynie przez niedługi okres. Brak konkretnych wydatków, spowodowany mieszkaniem u rodziców, pozwolił Viktorowi na całkowite porzucenie pracy.
Rówieśnicy uznawali Kalivodę za indywidualistę i dziwaka, dlatego mężczyzna nie miał zbyt wielu znajomych. Jego inteligencja jednak pozwoliła mu w marcu 2004 roku wygrać 320 000 koron czeskich (obecnie około 60 000 zł), w programie telewizyjnym “Milionerzy”. Za wygraną sumę, Viktor zakupił dwa pistolety typu Glock oraz amunicję do tejże broni. Wszystko odbyło się w sposób legalny, ponieważ mężczyźnie udało się wcześniej uzyskać pozwolenie na broń. Nikt jednak nie przypuszczał w jakim celu Czech postanowi ją wykorzystać… Kalivoda chciał bowiem urządzić strzelaninę, w wypadku której zginąć mieliby niewinni ludzie. Zamachy miały odbyć się w praskim metrze, jednak Viktor nie odważył się na ten czas podjąć tych czynów. Jesienią roku 2004, mężczyzna otworzył ogień w stronę krów, pasących się na pastwisku. Miały być to jego pierwsze, jednak nie ostatnie ofiary…
Rok później, 13 października 2005 roku, w lesie znajdującym się niedaleko miejscowości Brno, znaleziono zwłoki dwóch starszych osób - po późniejszej analizie ustalono, że było to małżeństwo. Ofiary zginęły wskutek ran postrzałowych w obrębie klatki piersiowej oraz głowy. 16 października sprawca ponownie dokonał zbrodni, tym razem na przypadkowym mężczyźnie, który udał się do lasu na spacer z psem. Las ten mieścił się niedaleko miasta Slaný. Śledczy ustalili, że wszystkie rany zostały zadane przez ten sam rodzaj amunicji (kaliber 9mm), który następnie dopasowano do broni. Czeska policja niezwłocznie rozpoczęła poszukiwania, analizę ostatnich zakupów i wydanych pozwoleń na broń, dzięki czemu po kilku dniach skutecznie zatrzymano Viktora Kalivodę, którego oskarżono wówczas o zabójstwo trzech osób. Jak się później okazało, mężczyzna nie znał wcześniej żadnej z nich.
Były czeski policjant nie chciał współpracować na przesłuchaniach, nie wyjawił motywu swoich działań, a także nie okazał żalu. Badanie psychologiczne Kalivody wykazało, że miał on ponadprzeciętny poziom IQ i cierpiał na depresję. Mężczyzna nie był skłonny do empatii, był egoistą o niskim poziomie samooceny. Viktor wyznał jednak skąd czerpał inspirację do swoich czynów - były to działania Olgi Hepnarovej, która umyślnie wjechała ciężarówką w przystanek autobusowy.
Jako że kara śmierci w Czechosłowacji została zniesiona przed procesem Kalivody, został on skazany na karę pozbawienia wolności, którą odbyć miał w areszcie w Valdicach. Odbywał ją on jednak jedynie przez pięć następnych lat, ponieważ 6 września 2010 roku, Viktor odebrał sobie życie w więziennej celi.
Odcinek “Milionerów”, w którym wystąpił Viktor Kalivoda: https://www.youtube.com/watch?v=nkLY7MtVIrQ
Autor: Emilia Owczarczyk
Bibliografia:
Sprawa Christiana Ranucciego jest jednym z najbardziej poruszających przypadków w historii francuskiego wymiaru sprawiedliwości. To historia młodego człowieka, który został skazany na śmierć za morderstwo w sprawie pełnej niejasności i kontrowersji. Tragedia ta wzbudza do dziś wiele pytań, a jej wpływ na francuskie społeczeństwo i debatę nad karą śmierci pozostaje nieoceniony.
Christian Ranucci urodził się 6 kwietnia 1954 roku w Awinionie. Był zwyczajnym młodym mężczyzną, który wiódł spokojne życie do momentu, gdy w czerwcu 1974 roku jego los odmienił się na zawsze. Tego roku w rejonie Marsylii doszło do zaginięcia ośmioletniej dziewczynki, Marie-Dolorès Rambla. Dziecko zniknęło 3 czerwca, gdy bawiło się przed swoim domem. Jej ciało zostało znalezione dwa dni później w zaroślach niedaleko Marsylii. Okoliczności tej zbrodni wstrząsnęły całą Francją.
Christian Ranucci został zatrzymany kilka godzin po porwaniu. Jego samochód, Peugeot 304, rzekomo widziano w okolicy, gdzie doszło do zaginięcia dziewczynki. Policja szybko powiązała go z przestępstwem, a w czasie przesłuchania Ranucci miał przyznać się do morderstwa. Jednak już po krótkim czasie odwołał swoje zeznania, twierdząc, że były one wymuszone presją ze strony funkcjonariuszy. Mimo to na podstawie tych zeznań oraz kilku niejasnych dowodów został oskarżony o porwanie i zabójstwo Marie-Dolorès Rambla.
Podczas śledztwa uwagę śledczych przykuła czerwona koszulka znaleziona w pobliżu miejsca zbrodni. Miała ona rzekomo należeć do Ranucciego i być jednym z kluczowych dowodów przeciwko niemu. Jednak już w tamtym czasie pojawiły się wątpliwości co do autentyczności tego dowodu. Wielu świadków podważało wiarygodność ustaleń policji, a biegli nie byli w stanie jednoznacznie potwierdzić, że koszulka należała do oskarżonego. Mimo tych wątpliwości proces ruszył szybko, a presja opinii publicznej była ogromna.
Proces sądowy Christiana Ranucciego odbył się w styczniu 1976 roku. Trwał zaledwie kilka dni i zakończył się wyrokiem śmierci. Sędziowie uznali, że dowody przedstawione przez prokuraturę są wystarczające, aby uznać Ranucciego za winnego. Obrona, prowadzona przez adwokata Jeana-François Le Forsona, argumentowała, że śledztwo było pełne błędów i niespójności, jednak nie zdołała przekonać ławy przysięgłych. Wyrok wykonano 28 lipca 1976 roku w Marsylii. Ranucci miał zaledwie 22 lata.
Po jego śmierci sprawa zaczęła budzić coraz więcej kontrowersji. W 1978 roku ukazała się książka "Le Pull-over rouge" autorstwa Gillesa Perraulta. Autor szczegółowo opisał sprawę i wskazał na liczne błędy popełnione podczas śledztwa oraz procesu. Perrault podważał wiarygodność dowodów i sugerował, że Ranucci mógł być niewinny. Publikacja ta wywołała falę dyskusji na temat systemu wymiaru sprawiedliwości we Francji oraz jego zdolności do unikania pomyłek sądowych.
Jednym z najbardziej kontrowersyjnych aspektów sprawy było oparcie wyroku na zeznaniach, które oskarżony później odwołał. Istniały również wątpliwości co do roli świadków, którzy rzekomo widzieli samochód Ranucciego w okolicy miejsca zbrodni. Wielu z nich nie było w stanie z całą pewnością wskazać, że to właśnie jego pojazd widzieli. Dodatkowo, brakowało jednoznacznych dowodów, takich jak ślady DNA czy inne materialne dowody, które mogłyby potwierdzić jego winę.
Sprawa Christiana Ranucciego miała ogromny wpływ na debatę publiczną we Francji, szczególnie w kontekście kary śmierci. Była jednym z kluczowych argumentów w kampanii prowadzonej przez Roberta Badintera, ministra sprawiedliwości, na rzecz zniesienia tej formy kary. W 1981 roku, zaledwie pięć lat po egzekucji Ranucciego, Francja zniosła karę śmierci, stając się jednym z pierwszych krajów w Europie, które podjęły taką decyzję.
Historia Ranucciego była również tragedią dla rodziny Marie-Dolorès Rambla. Brat dziewczynki, Jean-Baptiste Rambla, w dorosłym życiu zmagał się z traumą i popełnił dwa morderstwa, za które został skazany na dożywocie. Jego historia była przedstawiana jako przykład długotrwałego wpływu tragedii na życie ofiar i ich bliskich.
Sprawa Christiana Ranucciego pozostaje jednym z najbardziej poruszających przykładów potencjalnych pomyłek sądowych w historii. Do dziś budzi pytania o jakość dowodów, rolę mediów w kształtowaniu opinii publicznej oraz znaczenie rzetelnego śledztwa. Jest to również przypomnienie o konieczności ciągłego doskonalenia systemu wymiaru sprawiedliwości, aby uniknąć podobnych tragedii w przyszłości.
Autorka: Sonya Fitsner, wolontariuszka Fundacji Zaginieni
Zdjęcie: People.com, Wikipedia, Medium.com
Cisza, która zapadła po rozdzierającym krzyku dziecka w zimowy wieczór 24 stycznia 1995 roku, trwa do dziś. Sprawa Ani Jałowiczor, dziesięcioletniej dziewczynki z śląskiego Simoradza, to jedna z najbardziej tajemniczych i bolesnych zagadek kryminalnych w Polsce. Choć od jej zaginięcia minęły trzy dekady, wciąż brak odpowiedzi na pytanie: co się z nią stało?
Ania Jałowiczor urodziła się 9 października 1984 roku w Wadowicach jako pierworodna córka Krystyny i Bolesława Jałowiczorów. Rodzina mieszkała najpierw w Inwałdzie, później w Andrychowie, a w 1994 roku dzieci – Ania i jej młodszy brat Dominik – zostały oddane pod opiekę dziadków w Simoradzu, gdy rodzice wyjechali do Francji, by zarobić na budowę domu.
Simoradz to mała, licząca wówczas około 800 mieszkańców miejscowość. Ania, uczennica czwartej klasy miejscowej szkoły, szybko zdobyła sympatię rówieśników i bez problemów zaadaptowała się w nowym otoczeniu.
Dziewczynka była pogodna, śmiała i pedantyczna. Wszystko zmieniło się w styczniu 1995 roku.
24 stycznia 1995 roku w szkole odbywał się bal karnawałowy. Ania miała wrócić do domu pieszo, jak zwykle, lecz nigdy tam nie dotarła. Ostatni raz widział ją kolega Jacek, który odprowadził ją na krótkim odcinku drogi. Chociaż zaproponował towarzystwo na całej trasie, dziewczynka miała odpowiedzieć, że poradzi sobie sama.
Tego wieczoru sołtys miejscowości widziała w pobliżu szkoły jasny samochód, prawdopodobnie fiat 125p lub łada. Słyszała też przeraźliwy krzyk dziecka. Chwilę później widziała, jak zamykają się tylne drzwi i nieznany kierowca odjeżdża z piskiem opon. Kobieta nie podejrzewała wówczas najgorszego. Dopiero później, gdy rozpoczęto poszukiwania, jej zeznania stały się kluczowym śladami w sprawie.
Akcja poszukiwawcza była szeroko zakrojona. Udział w niej wzięło ponad 400 osób, w tym policja, strażacy, straż graniczna i wolontariusze. Przeszukiwano lasy, akweny wodne i nieużytki w promieniu kilku kilometrów. Mimo to nie odnaleziono żadnego śladu po Ani.
Kilka dni później w pobliskim stawie odkryto ciało kobiety – siostry jednego z nauczycieli Ani. Kobieta, jak stwierdzono, zginęła w wyniku nieszczęśliwego wypadku, ale jej zaginięcie i śmierć budzą wątpliwości, szczególnie w kontekście dramatycznych wydarzeń w Simoradzu.
Sprawą Ani zajmowano się przez kilka miesięcy, a następnie śledztwo zostało umorzone. Przyjęto trzy główne hipotezy:
Dominik Jałowiczor, brat Ani, od lat walczy o odkrycie prawdy. W 2022 roku za pomoc w rozwikłaniu sprawy wyznaczono nagrodę w wysokości 100 tysięcy złotych. Sprawę podjęło Katowickie Archiwum X, lecz mimo upływu lat i nowych śladów, wciąż brakuje przełomu.
Współczesne systemy, takie jak Child Alert, mogłyby pomóc szybciej nagłośnić sprawę zaginięcia, ale w 1995 roku technologia i środki operacyjne były znacznie uboższe. Dziś wiemy, jak ważne jest szybkie działanie i nagłaśnianie takich tragedii.
Każda informacja może mieć znaczenie
Bliscy Ani zasługują na odpowiedzi, które zakończą lata cierpienia i niepewności. Jeśli posiadasz jakąkolwiek wiedzę na temat tamtych wydarzeń, skontaktuj się z odpowiednimi służbami. Pamiętaj, że możesz to zrobić anonimowo. Sprawiedliwość może czekać latami, ale nigdy nie powinna się przedawnić.
Jeśli chcesz przekazać jakieś informacje możesz kontaktować się pod numerem 605272791 lub mailowo find.my.sister.anna@gmail.com
Więcej informacji o sprawie pod linkiem: https://youtu.be/0sgUum1jQ5E?si=GWrHFtcIwIEttPh9
Autorka: Angelika Więcław – wolontariuszka Fundacji Zaginieni, we współpracy z kanałem Zbrodnia Ikara
Ta historia zaczyna się w mroźny styczniowy wieczór 2006 roku, od słów, które pani Marianna zapamięta na zawsze.
„Tylko nie patrz w to okno…”
Tymi słowami, w piątek 13 stycznia, około godziny 19:15, Justyna żegna się z matką, zamykając drzwi mieszkania przy ulicy Topolowej w Kamieniu Pomorskim. Wychodząc z bloku, spotyka sąsiadkę. Kobiety wymieniają kilka uprzejmości, ale Justyna szybko ucina rozmowę. Informuje, że spieszy się na autobus do Szczecina, bo ma zjazd na studiach. Sąsiadka przez chwilę odprowadza wzrokiem młodą kobietę, gdy ta pośpiesznie kieruje się w stronę ulicy Szczecińskiej. Nikt wtedy jeszcze nie wie, że Justyna nie widnieje już na liście studentów Akademii Rolniczej, gdzie studiowała zaocznie finanse. Nie kursują również żadne autobusy w kierunku Szczecina.
Następnego dnia młodszy o dwa lata brat Justyny – Mariusz – przebywa na studniówce, gdy około północy otrzymuje wiadomość z numeru telefonu siostry. Choć dziś trudno mu sobie przypomnieć dokładnie treść SMS-a, zapamiętał, że wspominała ona w nim o kłótni z matką i wyjeździe. Wiadomość wywołała w nim niepokój. Próbował się skontaktować z siostrą, lecz jej telefon był nieaktywny. Opuścił studniówkę i podjął próbę odnalezienia siostry. Do szkoły wrócił dopiero po kilku godzinach, gdy jego poszukiwania nie przyniosły żadnych rezultatów.
W niedzielę rano do domu państwa Kanickich przychodzi kolega Mariusza – Rafał S. Zjawia się pod pretekstem oddania magazynu motoryzacyjnego. Mężczyzna jest dobrze znany pani Mariannie. Bywał u nich wcześniej, a jego relacja z Justyną była powodem wielu spięć między matką a córką. Pani Kanicka początkowo nie chce go wpuścić do syna, który jeszcze śpi, ale pod wpływem jego nacisków otwiera drzwi. Ta krótka wizyta wzbudza jej podejrzliwość, zwłaszcza, że dotyczy Mariusza, a nie Justyny, jak to miało miejsce wcześniej.
Nieco później do domu Kanickich dzwoni koleżanka Justyny ze Szczecina. Magda, podobnie jak zaginiona, pracowała w banku SKOK. Justyna pracowała w placówce w Kamieniu Pomorskim, a jej koleżanka w oddziale szczecińskim. Poznały się na jednym ze szkoleń dla pracowników. Magda dzwoni, by dowiedzieć się, czy Justyna już wróciła. Dowiaduje się, że Justyna pojechała do Szczecina na uczelnię i zamierza nocować u koleżanki o imieniu Magda. Zgodnie z informacjami przekazanymi przez Justynę przed piątkowym wyjściem z domu, miała wrócić ze Szczecina w niedzielę po zajęciach.
Magda przyjmuje tę wiadomość, ale nie daje jej ona spokoju. Analizuje wcześniejsze rozmowy z Justyną. Nigdzie w nich nie pojawia się wzmianka o innej Magdzie mieszkającej w Szczecinie. Dzwoni ponownie do Kanickich, dzieląc się informacją o nietypowym SMS-ie, jaki otrzymała rano z numeru telefonu Justyny: „WyjezdzamJakNajdalejStad”. Zarówno szczeciniankę, jak i panią Mariannę, zaniepokoiła nie tylko treść wiadomości, ale również jej forma – Justyna zawsze dbała o poprawną pisownię.
Matkę Justyny dręczą coraz gorsze przeczucia. Jak wspomina w rozmowie z nami, „po tym telefonie wiedziała już, że coś złego jej się stało”. Chce zgłosić sprawę na policję, jednak inni członkowie rodziny sugerują, by zachować spokój i jeszcze chwilę poczekać. Kiedy w poniedziałek Justyna nie wraca do domu, pani Marianna stara się dodać sobie otuchy, tłumacząc, że być może córka musiała zostać dłużej w Szczecinie, by pozałatwiać swoje sprawy.
Na komisariat policji w Kamieniu Pomorskim zgłasza się dyrektor SKOK-u, w którym pracowała Justyna. Informuje, że z sejfu placówki, do którego miała dostęp jedynie Justyna, zniknęło 13 549,18 zł. Jednocześnie wskazuje, że Justyna była pracownicą o nieposzlakowanej opinii – odpowiedzialną, sumienną i uczciwą. Na wieść o tych wydarzeniach pani Marianna nie czeka dłużej i niezwłocznie udaje się na policję, by zgłosić zaginięcie córki.
Rozmawiając z rodziną i znajomymi Justyny, wyłania się obraz spokojnej, otwartej i ufnej dziewczyny. Opisują ją jako serdeczną, uczynną osobę, zawsze chętną do pomocy. Podkreślają jej odpowiedzialność i sumienność. Kochała muzykę i literaturę, pragnęła się rozwijać. Ambitnie podchodziła do kursu nauki jazdy, który przerwało jej nagłe zaginięcie. Jak wiele młodych kobiet w jej wieku, marzyła o miłości na dobre i złe, oraz o założeniu rodziny. To było jedno z jej głównych pragnień.
Miała też swoje kompleksy, ale kto ich nie ma? Justyna nosiła okulary z powodu wady wzroku, a jej prawa noga była o 2 cm krótsza od lewej. Ta ostatnia dolegliwość najbardziej jej doskwierała. Zwierzała się rodzinie, że chciałaby poddać się operacji, która mogłaby zniwelować tę różnicę. Te drobne niedoskonałości, choć dla innych mogłyby być niezauważalne, dla Justyny były źródłem kompleksów i wpływały na jej samoocenę. Bliscy wspominają, że preferowała domowe zacisze, choć nie unikała też dyskotek. Nie miała szerokiego kręgu znajomych – jej bliscy to głównie kilka koleżanek i kuzynki.
Justyna była bardzo związana ze swoim młodszym bratem. To właśnie dzięki niemu poznała Rafała, wielkiego fana motoryzacji, podobnie jak Mariusz. Rafał wyróżniał się na tle mieszkańców Kamienia Pomorskiego początku lat dwutysięcznych. Słynął ze swojego zamiłowania do sportowych samochodów, które sprowadzał z zagranicy i nimi handlował. Lubił szybkie samochody, szybkie życie, kobiety i pieniądze. Był stałym uczestnikiem wyścigów na lotnisku w Śniatowie oraz innych zachodniopomorskich pasach startowych. Jego dostrzegalny na pierwszy rzut oka urok osobisty, nieprzewidywalność i nonszalancja przyciągały kobiety. Również Justynie trudno było się oprzeć temu zwodniczemu czarowi, mimo że mężczyzna nie cieszył się dobrą reputacją.
Ich związek rozwijał się w tajemnicy. Para spotykała się na Cmentarzu Wojennym przy ulicy Szczecińskiej i w zakamarkach uliczki przy piekarni, które trudno było dostrzec z okien domu państwa Kanickich. Czasami Rafał bywał u Justyny, innym razem spędzali czas w mieszkaniu sąsiadki, którym opiekowała się Justyna podczas jej wyjazdów. Rafał nalegał, by ich znajomość utrzymywać w sekrecie. Justynie to nie odpowiadało, ale zgadzała się na to, by tylko utrzymać relację. Zakochana dziewczyna nie wiedziała, że jej wybranek skrywa mroczną stronę.
Rafał miał swoje powody, by trzymać tę znajomość w ukryciu. Oficjalnie był w wieloletnim związku z kobietą, z którą mieszkał. Justyna wiedziała o ich romantycznej przeszłości, ale nie była pewna ich aktualnego statusu. Gdy dopytywała, Rafał zapewniał, że mieszka z byłą partnerką wyłącznie ze względu na łączące ich interesy. Uspokajał ją, twierdząc, że nie ma między nimi żadnej bliższej więzi.
Wszyscy, poza Justyną, zdawali sobie sprawę, że zapewnienia Rafała były kłamstwami. Wiedziała o tym również mama Justyny, która z bólem obserwowała, jak córka zmienia się pod wpływem tej znajomości. Stała się bardziej skryta, coraz częściej brakowało jej pieniędzy. Pani Marianna podejrzewała, że córka oddawała zarobione pieniądze swojemu chłopakowi. To było źródłem wielu napięć między nimi. Jak się okazało, podejrzenia matki były słuszne. Justyna większość swoich pieniędzy przeznaczała na ukochanego; kupowała mu doładowania do telefonu, finansowała części do samochodów, wspierała jego życie i przyjemności. Zaniedbywała własne potrzeby do tego stopnia, że tuż przed zaginięciem nie było jej stać na nowe zimowe buty. Owijała sobie stopy reklamówkami, by izolować je od przemokniętych podeszw.
Rodzina i koleżanki coraz bardziej martwili się o Justynę. Zdaniem wszystkich Rafał manipulował nią dla własnych korzyści, wykorzystując jej łatwowierność. Na krótko przed zaginięciem, w jednej z rozmów, Justyna zwierzyła się koleżance, że Rafał nie pracuje i traktuje ją jak „bankomat” – ciągle pożycza pieniądze, których nie oddaje. Skarżyła się, że ją poddusza, wykręca ręce, mówi, że jest słaba, sprawdza, ile wytrzyma bez powietrza. Justyna rozważała odejście od niego, ale jeszcze w innych rozmowach opowiadała o planach wspólnego zamieszkania, które były przedmiotem dialogu między nimi.
Justyna nie była jedyną ofiarą Rafała, który równocześnie spotykał się z kilkoma kobietami. Nie szczędził kolegom opowieści o swoich seksualnych podbojach w ościennych miejscowościach. Kłamstwa, manipulacje, tajemnice i izolowanie partnerek od innych osób były codziennością związanych z nim kobiet. Mieszkańcy Kamienia Pomorskiego pamiętają go jako osobę powiązaną z podpaleniami, wymuszeniami, kradzieżami i nielegalnymi interesami. Rafał wyłudzał od kobiet mniejsze lub większe sumy pieniędzy pod różnymi pretekstami, na przykład na fikcyjne leczenie onkologiczne czy spłatę długów. Przemoc była na porządku dziennym, a sam Rafał zdawał się nią bawić.
Jedna z kobiet wspominała, jak pewnego razu podczas kłótni padła ofiarą jego napaści fizycznej. Wspominała, że cieszył się z jej strachu, z tego, że ma nad nią władzę. Inna opowiadała, jak po kłótni przyniósł w reklamówce serce jej pupila. To nie był pierwszy pies, którego tak brutalnie się pozbył. Mieszkańcy miasta pamiętają, jak jeszcze jako nastolatek otworzył drzwi znajomym w zakrwawionym fartuchu, w trakcie rozczłonkowywania truchła zwierzęcia. Nie wyglądało na to, by sam fakt przyłapania go na gorącym uczynku w jakikolwiek sposób go speszył. Trudno było dostrzec u niego jakiekolwiek adekwatne emocje w związku z dokonanym czynem. Szerszy „repertuar” swoich agresywnych skłonności Rafał miał jednak dopiero zaprezentować.
Na początku stycznia 2006 roku związek Rafała i jego długoletniej partnerki osiąga apogeum kryzysu. Po rozmowach z bratem i psychologiem kobieta utwierdza się w przekonaniu, że ich relacja daleka jest od normalności. Przemoc, której doświadcza, zaczyna coraz bardziej na nią oddziaływać. Ma już dość złego traktowania, upokorzeń i ciągłego pożyczania pieniędzy, które rzadko kiedy są jej zwracane. W nocy z 8 na 9 stycznia, podczas kolejnej kłótni, postanawia wyrzucić Rafała z domu i zakończyć związek. Rafał nie zgadza się z jej decyzją. W trakcie eskalującej awantury demonstruje broń, grożąc samobójstwem. Kobieta pozostaje nieugięta i wystawia jego rzeczy za drzwi.
Następnego dnia Rafał zjawia się u swojej znajomej w Dziwnowie. Prosi o możliwość pomieszkania u niej, dopóki nie znajdzie stancji. Kobieta zgadza się. Mimo że zostawia swoje rzeczy u znajomej, nie zostaje tam zbyt długo. Już nazajutrz znika na kilka dni, by wrócić cały przemoczony i z gorączką w sobotni poranek.
Trudno określić, gdzie przebywał przez większość swojej nieobecności w Dziwnowie. Wiemy, że to człowiek „wielu miejsc”, który, mimo stałego lokum u dziewczyny, ma dostęp do innych mieszkań, w których prowadzi podwójne życie. Widać, że wiele jego działań ma na celu odzyskanie byłej partnerki. W desperackich próbach posuwa się do wyrafinowanego stalkingu: dzwoni do niej z różnych numerów, obserwuje ją, pojawia się w pobliżu jej domu.
W tym czasie przejmuje numer komórkowy Justyny, z którego ta kontaktowała się z bliskimi. Teraz również z niego dzwoni do byłej partnerki. Wiemy, że noc z czwartku na piątek spędza w hotelu niedaleko jej domu. Z okien tego hotelu jeszcze wielokrotnie będzie ją obserwował w przyszłości.
W międzyczasie Justyna zaczyna zaciągać zobowiązania finansowe w kilku bankach. Pożycza również pieniądze od brata i mamy, argumentując, że potrzebuje na szkołę.
Jak co dzień, Justyna rano je śniadanie z rodzicami. Tego dnia wydaje się bardziej zamyślona, jakby coś ją martwiło. Rozpoczyna rozmowę o pożyczkach klientów banku, dziwiąc się, dlaczego ludzie nie spłacają długów. Ojciec, nie chcąc, by córka zamartwiała się cudzymi problemami, ucina temat. Nikt nie podejrzewa, że kryją się za tym jej własne kłopoty, a nie problemy banku. Po pracy udaje się na lekcje jazdy, a następnie kontaktuje się z budki telefonicznej z numerem, który wcześniej odebrał jej Rafał S.
Około godziny 18:00 centrala ochrony banku odnotowuje sygnał otworzenia drzwi do SKOK-u. Alarm podnosi również pies właścicielki zakładu fryzjerskiego, mieszczącego się na tym samym piętrze co bank. Pies, który znał Justynę i nigdy nie szczekał, gdy przychodziła do pracy, tym razem reaguje inaczej. Wszystko wskazuje na to, że tym razem wchodząc do banku Justyna nie była sama.
Po godzinie 18:00 Justyna pojawia się w lokalnym sklepiku z plikiem banknotów stuzłotowych, które próbuje wymienić na większe nominały. Ekspedientka, nie mając odpowiednich nominałów, odmawia wymiany. Po powrocie do domu Justyna mówi matce, że jedzie na zjazd uczelniany do Szczecina i planuje zatrzymać się u koleżanki, a wróci w niedzielę. Informacja ta zaskakuje matkę, ponieważ zwykle córka wyjeżdżała rano i wracała tego samego dnia. Uwagę pani Marianny zwraca także podejrzanie pusta torba, którą Justyna zwykle zabierała. W pośpiechu pakuje trzy banany i wychodząc, rzuca matce: „tylko nie patrz w to okno…”.
Szacuje się, że wychodząc z domu Justyna miała przy sobie około 32 tysiące złotych, które zdobyła w ostatnich dniach. O godzinie 19:17 wykonuje połączenie z budki telefonicznej przy ul. Szczecińskiej do Rafała. To ostatni ślad, jaki po sobie zostawia.
Krótko po zaginięciu Justyny Rafał pojawia się w mieszkaniu byłej dziewczyny z plikiem blisko 20 tysięcy złotych. Błaga, by do niego wróciła, obiecując, że zajmie się nią. Kobieta odrzuca jego propozycję, co w kolejnych miesiącach sprowokuje nasilenie przemocy. Rafał rozwiesza ogłoszenia matrymonialne z jej numerem, śledzi ją, obserwuje jej dom z okien hotelowych, a nawet próbuje ją wciągnąć do samochodu. Ostatecznie podpala jej samochód. Mimo zgłoszeń na policję, sprawy są umarzane.
Ponad pół roku później, brat Rafała, Sebastian, podczas rozmowy z kolegą przyznaje, że Rafał kontaktował się z nim, prosząc o pożyczenie łopaty, twierdząc, że zakopał się samochodem. Początkowo zaprzecza, by taka rozmowa miała miejsce, ale później przyznaje, że mogło się to wydarzyć, choć nie pamięta szczegółów. To ten sam Sebastian, który podczas kłótni mówi do swojej konkubiny: „zginiesz jak Kanicka na Cygańskich Stawkach”. Cygańskie Stawki to rozległy obszar borowinowy, dobrze znany Rafałowi, gdzie często przebywał, pomagając koledze.
Zaginięcie Justyny zostało od razu zakwalifikowane przez śledczych jako ucieczka. Uznali, że dziewczyna dobrowolnie zerwała więzi rodzinne, a skradzione pieniądze miały jej pomóc w rozpoczęciu nowego życia. Śledczy zignorowali inne możliwe scenariusze. W początkowej fazie poszukiwań zablokowano rodzinie możliwość nagłaśniania sprawy, a wnioski o wydanie bilingów złożono z opóźnieniem i niekompletnie. W rezultacie, wielu połączeń z feralnego weekendu nie dało się już odzyskać. Nie przeprowadzono także podstawowych działań, takich jak rozpytanie świadków. Wszelkie prośby rodziny o przesłuchanie chłopaka Justyny, czy zabezpieczenie jego samochodu, były odrzucane jako bezpodstawne.
Po dwóch latach pani Kanicka podjęła walkę o zmianę kwalifikacji sprawy i zgłosiła zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa. Kamieński prokurator odrzucił ten wniosek, ale matka Justyny nie ustawała w walce. Zwróciła się o pomoc do Rzecznika Praw Obywatelskich, Prokuratury Generalnej, Zbigniewa Ziobro oraz ówczesnego Prezydenta, Lecha Kaczyńskiego. To właśnie Prezydent Kaczyński interweniował, a w 2010 roku sprawę przejęła szczecińska jednostka Archiwum X pod nadzorem tamtejszej prokuratury. Śledztwo zostało przekwalifikowane na sprawę bezprawnego pozbawienia wolności i nabrało tempa. Rozpoczęły się przesłuchania świadków, udało się dotrzeć do sprzedanego samochodu Rafała, którym poruszał się w okresie zaginięcia Justyny. Analiza kryminalistyczna wykazała obecność ludzkiej krwi w aucie, ale niestety materiał dowodowy nie pozwalał jednoznacznie ustalić jej pochodzenia.
Śledczy odtworzyli także historię telefonu Rafała, który kontaktował się z numerem należącym do Justyny. Wciąż jednak rodzina czeka na odpowiedzi, jak kolega Rafała S., wszedł w posiadanie jej telefonu. Rafał S. nie przyznaje się do bliskiej znajomości z Justyną ani do jakiegokolwiek związku z jej zaginięciem. Podczas dwóch przesłuchań konsekwentnie zaprzeczał, odmawiając także badania wariografem. Badania poligrafem za to poddali się brat Justyny, Mariusz, oraz jeden z kolegów Rafała, co wykluczyło ich z kręgu podejrzanych.
Nowi świadkowie ujawnili luki w alibi Rafała. Jego znajomi potwierdzili, że styl, w jakim napisano wiadomość do Magdy ze Szczecina, odpowiadał sposobowi pisania Rafała. Informacje od dziewczyn o jego zachowaniu jednoznacznie wskazywały, że jest osobą zdolną do przemocy i wyrachowanego, strategicznego okrucieństwa.
Szczecińscy policjanci wytypowali kilka miejsc jako potencjalne miejsca ukrycia ciała Justyny. Niestety, ich przeszukiwania nie przyniosły dotąd żadnych rezultatów.
„Dopóki nie zamknę oczu, nie odpuszczę” – mówi Marianna, która już 19 lat walczy o sprawiedliwość dla swojej ukochanej córki. Nie liczy już na to, że Justyna zapuka pewnego dnia do domu i rozweseli go swoim śmiechem. Jedyne, o czym marzy, to godny pochówek dla córki i miejsce, gdzie mogłaby ukoić swój matczyny ból.
Czas nie leczy ran, lecz roznieca je na nowo. W tej ciszy, która zapadła po Justynie, kryje się głos, który wciąż czeka na sprawiedliwość. Prawda jest ukryta głęboko, ale matczyna miłość nigdy nie ustaje w jej poszukiwaniach.
W wymiarze sprawiedliwości nie ma miejsca na obojętność, bo to w tej obojętności kryją się kolejne tragedie. Każda niewyjaśniona historia jest jak otwarta rana społeczeństwa, które nie może spojrzeć sobie w oczy. I choć sprawiedliwość czasem się spóźnia, są ludzie, którzy nie spoczną w walce o nią aż do momentu, kiedy wreszcie nadejdzie.
W trakcie trwania Świąt Bożego Narodzenia i zbliżającego się wielkimi krokami Nowego Roku aż ciężko napisać artykuł o jakiejś tragicznej opowieści, brutalnym morderstwie. Chociaż pewnie w momencie w którym to czytasz, mamy już 2025 😉
Dzisiejszy tytuł to jeden wielki spoiler, ale prawda jest taka, że właśnie takie historie pokazują, że nic nie jest nigdy do końca stracone. Motywacja, nadzieja, uważność i aktywne działanie absolutnie nie są naiwnością, wręcz przeciwnie! Nadają sens. Dlatego zajmiemy się dwiema sprawami zaginięć, które wybrałam nie bez powodu. Rozegrały się na zupełnie przeciwnych krańcach Stanów Zjednoczonych, jedna z nich ciągnęła się aż 18 lat a druga zaledwie 1 dzień, obie zaczęły się praktycznie w ten sam sposób, i zarówno jedna, jak i druga zakończyły się najlepszym możliwym skutkiem.
I didn't want to give one more minute to Phillip and Nancy … they took 18 years of my life, I would like to see them in jail for the rest of their lives. … I don't really believe in the death penalty. It's just hard knowing that you're paying, being a taxpayer now, knowing that you're paying for his meals three times a day.
-Jaycee Dugard
Zachodnie wybrzeże Stanów Zjednoczonych, Meyers w stanie Kalifornia. Przenosimy się w przeszłość do 1991 roku, a na kalendarzu widnieje data 10 czerwca. 11-letnia Jaycee podąża chodnikiem w kierunku przystanku autobusowego, aby dostać się, jak co dzień, do szkoły. W pewnym momencie przy dziewczynce zatrzymuje się szare auto. Kierowca używa paralizatora na dziecku, a pasażerka nieprzytomną ofiarę wciąga do wnętrza pojazdu. W trójkę odjeżdżają z piskiem w podróż, która trwa aż 3 godziny.
Auto wkrótce zatrzymuje się w Antioch, w tym samym amerykańskim stanie. Dziewczynka jest tutaj przetrzymywana w dźwiękoszczelnej szopie przez pierwszy tydzień uprowadzenia - po prawie 2 miesiącach zostaje przeniesiona do większego pokoju. Ma dostęp do telewizora, ale bez wiadomości – nieświadoma jest więc toczących się gorączkowych poszukiwań. Mimo dużej liczby świadków porwania, ślad po dziewczynce zaginął i bardzo trudno było odnaleźć cokolwiek. Jaycee w międzyczasie jest regularnie parę razy w tygodniu molestowana seksualnie i gwałcona przez mężczyznę, który sam siebie uważa za wybrańca Boga. Sprawcą jest kierowca, Phillip Garrido, uzależniony od narkotyków i skazywany już kiedyś za przestępstwa na tle seksualnym. Był na zwolnieniu warunkowym za gwałt, którego dopuścił się w 1976 roku, przez co czasem były przeprowadzane kontrole przez służby – a dokładniej tylko odwiedziny przez próg… Niestety.
Przez następne prawie 8 miesięcy Jaycee ani razu nie wychodzi na zewnątrz, a jej porywacze zakazują jej używać swojego prawdziwego imienia, nawet w pamiętniku, jaki dziewczynka prowadzi. Ma wyrwać wszystkie kartki, gdzie w ogóle wspomina o swojej tożsamości. Tak też robi. A gdy po raz pierwszy wychodzi na zewnątrz, oczywiście pod okiem Garrido, i ma kontakt z sąsiadem, przedstawiając się swoim prawdziwym imieniem, Phillip buduje wokół domu ponad 2-metrowe ogrodzenie.
Dopiero po 3 latach od zniewolenia, czyli około 1994 roku, Jaycee dostaje pozwolenie na chodzenie bez kajdanek w określonych ramach czasowych, a z okazji Świąt Wielkanocnych po raz pierwszy dostaje gotowane jedzenie - wcześniej dostawała jedynie fast foody… Okazjonalnie. W latach 1994-1997 dziewczynka rodzi swojemu oprawcy dwie córki, wychowując je na podstawie tego, co widzi w telewizji. Jednak Phillip wkrótce każe jej mówić, że to Nancy Garrido, druga porywaczka, jest matką córek. Sama Jaycee ma być dla nich tylko starszą siostrą.
Garrido od jakiegoś czasu prowadzi drukarnię, w której Jaycee działa jako graficzka, mając dostęp do telefonu służbowego i konta e-mail. Jednak nigdy nie wspomina o uprowadzeniu ani o swojej prawdziwej tożsamości. Świadkowie twierdzą, że dziewczynka była widziana w domu Garrido i czasami otwierała drzwi wejściowe, aby porozmawiać z ludźmi, ale nigdy nie wspomniała, że jest jakiś problem, nie próbowała też uciec. Podczas gdy „rodzina” trzymała się z dala od siebie, Jaycee z córkami były czasami widywane bawiące się na podwórku za domem, gdzie uważa się, że znajdowały się pomieszczenia mieszkalne uprowadzonej teraz już 17/18-latki.
Pracuję w policji od 21 lat i nigdy nie widziałem tak heroicznego aktu odwagi popełnionego przez 7-latka.
-William Colarulo, inspektor policji w Filadelfii
Północno-wschodnie wybrzeże Stanów Zjednoczonych, Filadelfia. Mamy 22 maja 2002 roku. Po chodniku chodzą dwie małe dziewczynki w wieku odpowiednio 7 i 6 lat, Erica Pratt i Rani Byrd. Nagle obok dzieci zatrzymuje się białe auto z tajemniczo zaciemnionymi szybami. W pojeździe siedzi dwóch mężczyzn, nawołujących starszą z koleżanek, aby wsiadła do pojazdu. Ta odmawia.
Zaledwie kilka sekund później Rani leży na ziemi, zapłakana, po tym, jak została chwilę temu powalona przez jednego z mężczyzn. Białe auto już odjechało z miejsca zdarzenia, a razem z nim zniknęła także 7-letnia Erica. Rani, nie tracąc czasu, od razu udaje się do babci starszej koleżanki, relacjonując, co się stało. Kobieta powiadamia służby, a w międzyczasie rozpoczynają się gorączkowe poszukiwania dziecka przez jej najbliższych.
Przez ulice Filadelfii pędzi rozpędzone białe auto, a w jego środku rozgrywa się scena niczym z horroru. Porwana 7-latka walczy o życie krzycząc o pomoc i próbując uciec z poruszającego się pojazdu. Erica zostaje pozbawiona możliwości ruchu rąk i nóg przez taśmę klejącą, a wkrótce przestaje też cokolwiek widzieć przez tajemniczy materiał zasłaniający jej pole widzenia.
Przez następne 24 godziny Erica jest przetrzymywana w opuszczonym domu. Jej kończyny są ciągle zaklejone, przez co dziewczynka na ten moment nie ma praktycznie żadnych możliwości aby się uratować… ale czy aby napewno?
Rodzina państwa Pratt dostaje tajemniczy telefon. Jak to w większości przypadków takich nagłych uprowadzeń sprzed domu ofiary, główny motyw, jaki podejrzewa policja, właśnie się potwierdza - okup. Kwota, jaka ma być dostarczona w zamian za żywą 7-latkę, wynosi aż 150 tys. dolarów. Jednak jej bliscy jeszcze nie wiedzą, że młoda Erica jest o krok od ucieczki.
Sprytna dziewczynka, gryząc taśmę na nadgarstkach, zyskuje bardzo cenny czas. Jednak przede wszystkim udaje jej się uwolnić – najpierw z zacisku na rękach, a dzięki temu o wiele łatwiej idzie z unieruchomionymi nogami. Rozbija okno, przechodzi przez nie na zewnątrz i ile sił w płucach zaczyna krzyczeć o pomoc. Dzieci bawiące się w okolicy, zaniepokojone tymi dźwiękami, dzwonią na policję. Tym właśnie sposobem Erica zostaje znaleziona zaledwie dzień po porwaniu.
Już trzy dni po porwaniu aresztowani zostają Edward Johnson i James Burns. Jaki podają powód porwania? Była nim plotka o tym, że rodzina Pratt otrzymała ubezpieczenie na życie, zatem mieli pieniądze na okup. Ciekawym jest również fakt, że jeden z oskarżonych przed uprowadzeniem miał do czynienia z bliskimi Eriki – mianowicie pośród akt sądowych użytych w sprawie znalazł się akt oskarżenia wobec Jamesa, który został oskarżony o próbę zastrzelenia wujka dziewczynki. Natomiast Johnson został zidentyfikowany przez Erikę. Mężczyzna przyznał się do winy w maju 2003 roku, a Burns został skazany miesiąc później.
Można powiedzieć, niestety, że rok 2002 zapisał się nieco w kryminalnej historii Stanów Zjednoczonych. Latem tego roku doszło do szeregu głośnych uprowadzeń dzieci. Dodatkiem były szerokie relacje medialne dotyczące wybranych przypadków, a był to bardzo „dobry” sposób na wywołanie ogólnokrajowej paniki. Mimo wszystko, skupienie się na uprowadzeniach dzieci skłoniło rząd do podjęcia działań. Wiele stanów wprowadziło systemy tzw. Amber Alerts.
Amber Alert, najprościej mówiąc, jest wiadomością rozpowszechnioną przez specjalny system do całego społeczeństwa, w celu zwróceniu większej uwagi na potencjalne zauważenie poszukiwanego dziecka. Cały proces rozpoczął się w USA, jednak dziś jest już rozpowszechniony na dużą część świata, nawet w Polsce – pod tą samą nazwą lub zwykłym Child Alert.
Jest to bardzo ciekawy temat, więc może kiedyś doczekasz się o nim artykułu spod mojej ręki. Wróćmy jednak do przeciwległej do Filadelfii Kalifornii i tego, co w międzyczasie dzieje się z Jaycee.
W czerwcu 2002 roku straż pożarna w Antiochii odpowiada na zgłoszenie pewnej nieletniej osoby z urazem barku. Do incydentu miało dojść w basenie na terenie należącym do państwa Garrido. Informacja ta jednak nie jest przekazana dalej, gdyż w rejestrze nie widnieje żadna informacja o nieletnim – lub nawet basenie – pod adresem domu rodziny Garrido.
W 2006 roku jeden z sąsiadów Garrido dzwoni pod 911, aby poinformować, że na podwórku znajdują się tajemnicze namioty, w których mieszkają dzieci. Zastępca szeryfa przyjeżdża na miejsce i rozmawia z Phillipem przed domem przez około 30 minut. Jednak i z tej interwencji nic nie wynika - policjant odchodzi, jedynie informując, że naruszeniem prawa jest „mieszkanie” poza domem na terenie własnej posesji.
4 listopada 2009 roku kalifornijskie Biuro Inspektora Generalnego wydaje raport, według którego Phillip Garrido jest nieprawidłowo sklasyfikowany jako wymagający jedynie niskiego poziomu nadzoru. W dokumencie opisany jest przypadek z przeszłości, około 1992 roku, gdzie agent do spraw zwolnień warunkowych spotkał w domu dwunastoletnią dziewczynkę, ale przyjął wyjaśnienie Garrido, że dziecko było córką jego brata.
Brat Garrido potwierdził potem telefonicznie, że nie ma dzieci.
Takich policyjnych pomyłek było więcej – z perspektywy osoby zbierającej informacje o tej sprawie, praktycznie karygodnych oraz pozbawionych logicznego myślenia; myślę, że ty również to widzisz.
24 sierpnia 2009 roku Garrido odwiedza biuro Federalnego Biura Śledczego w San Francisco, gdzie zostawia esej zawierający jego poglądy na temat religii i seksualności – pisze w nim, w jaki sposób wyleczył swoje dewiacyjne zachowanie, a także jak te informacje mogą być wykorzystane w leczeniu innych seksualnych przestępców. Tego samego dnia Phillip razem ze swoimi dwiema córkami (dziećmi jego i Jaycee) przychodzi na teren Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley. Miasto to znajduje się około 40 minut autem od Antioch. Na miejscu, w biurze policji kampusu, mężczyzna prosi o pozwolenie na zorganizowanie wydarzenia, które ma być częścią autorskiego programu “God’s Desire”. Przez swoje dziwne zachowanie jest poproszony o pojawienie się następnego dnia, a przy okazji pobrane zostają jego dane osobowe.
Właśnie wtedy pracownicy biura zyskują cenny czas na dogłębne sprawdzenie, kim w ogóle jest Phillip Garrido - w rejestrach ciągle przecież widnieje jako zwolniony warunkowo przestępca na tle seksualnym. Oczywistym jest, że ta informacja od razu budzi w pracownikach biura policji ogromny niepokój. Związek z tym mają też dwie małe dziewczynki, które wyglądały podejrzanie blado…
25 sierpnia 2009 roku Garrido ponownie zjawia się w biurze, razem z córkami, aby ponowić prośbę. Oprócz swojego ekscentrycznego sposobu bycia, pracownikom kampusu rzuca się w oczy bardzo podejrzane uległe zachowanie dzieci. To, wraz z kilkukrotnym naruszeniem warunków swojego zwolnienia, daje podstawę do pełnoprawnego umożliwienia zatrzymania Phillipa. Jednak ani on, ani dziewczynki nie wracają do swojego domu.
Do biura ds. zwolnień warunkowych przychodzi wiadomość głosowa od jednej z oficerek na terenie kampusu. Po jej wysłuchaniu dwóch agentów jedzie do domu Phillipa jeszcze tego samego dnia. Po przybyciu na miejsce Garrido zostaje skuty, ale przeszukanie domu nie przynosi oczekiwanych efektów – nie udaje się odnaleźć dziewczynek, jedynie Nancy i jej własną mamę. Tłumaczone jest to tym, że dziewczynki są tak naprawdę córkami krewnego, a przestępca dostał pozwolenie od ich rodziców, aby się nimi opiekować.
Po zapoznaniu się z aktami, Garrido zostaje odwieziony do domu, ale następnego dnia ma ponownie zgłosić się do biura w celu omówienia jego wizyty w Berkeley, a także podejrzeń co do dziewczynek, które mu wówczas towarzyszyły.
Właśnie w ten sposób, 26 sierpnia 2009 roku, w Concord, również w Kalifornii, Garrido wchodzi do biura zwolnień warunkowych w towarzystwie Nancy, dwóch dziewczynek i Jaycee. Ta ostatnia na miejscu przedstawiana jest jednak jako Allissa. Oficer oddziela wszystkie trzy dziewczynki od ich “opiekunów”, aby móc porozmawiać z nimi na osobności. Jaycee przyznaje, że te dwie młodsze są jej córkami. Broni także Garrido w odniesieniu do jego przestępstw na tle seksualnym, uznając, że jest wspaniałym i dobrym dla dzieci człowiekiem. Dwie dziewczynki również potwierdzają tą wersję.
Jednak lód zaczyna się kruszyć gdy oficer kładzie nacisk na szczegóły dotyczące tożsamości “Allissy”. Jaycee natychmiast przyjmuje postawę obronną, denerwując się i twierdząc, że rodzina Garrido pomaga jej ukrywać się przed przemocowym mężem z Minnesoty.
Brzmi to trochę jak syndrom sztokholmski, nie sądzisz?
Gdy na miejscu w końcu pojawia się sama policja, Garrido przyznaje się do porwania i zgwałcenia “Allissy”, która właśnie zostaje zidentyfikowana jako zaginiona od 18 lat Jaycee Dugard.
The phrase Stockholm Syndrome implies that hostages cracked by terror and abuse become affectionate towards their captors... Well, it's, really, it's degrading, you know, having my family believe that I was in love with this captor and wanted to stay with him. I mean, that is so far from the truth that it makes me want to throw up... I adapted to survive my circumstance.
-Jaycee Dugard 7 lat po wyzwoleniu
Już 27 sierpnia 2009 roku Jaycee zostaje ponownie połączona ze swoją mamą, zachowując przy okazji pieczę rodzicielską nad swoimi dwiema córeczkami.
28 kwietnia 2011 roku para Garrido przyznaje się do porwania i gwałtu z użyciem siły. 2 czerwca tego samego roku Phillip zostaje skazany na 431 lat do dożywocia. Nancy zostaje skazana na 36 lat do dożywocia, co oznacza, że w sierpniu 2029 roku będzie kwalifikować się do zwolnienia warunkowego.
Co dzieje się z obiema kobietami na stan dzisiejszy?
Niestety na temat Eriki nie jestem w stanie znaleźć rzetelnie potwierdzonych informacji - trzeba też przyznać, że sprawa jej porwania nie odbiła się aż tak dużym echem, jak sprawa Jaycee, dlatego na jej temat w sieci jest znacznie mniej wiadomości. To, czego można być pewnym, jest to, że Erica ma dzisiaj około 30 lat. Warto pamiętać jednak o heroicznym zachowaniu tej zaledwie 7-letniej (w chwili porwania) dziewczynki, jako przykład przede wszystkim ogromnej odwagi!
Jaycee natomiast dość aktywnie udziela się w świecie mediów, dzieląc się swoją historią. W 2011 wydała książkę “A Stolen Life: A Memoir”, w której opisuje 18 lat niewoli, m.in. jak radziła sobie w traumatycznych sytuacjach. 5 lat później ukazała się kolejna książka jej autorstwa “Freedom: My Book of Firsts”, gdzie pisze o swoim życiu po wyzwoleniu.
Jaycee ma obecnie 44 lata, a w internecie można znaleźć mnóstwo wywiadów z jej udziałem. W traumie i połączeniu się na nowo ze swoją biologiczną rodziną pomagała jej np. terapia z udziałem koni, o czym również głośno mówi. Ba, ma nawet własną fundację, dzięki której niesie pomoc rodzinom doświadczającym poważnych kryzysów, wyzwań lub konfliktów. Głównym mottem organizacji jest “Just Ask Yourself To Care”.
Ciężko zmieścić 18 lat historii na paru stronach, i na pewno ten artykuł mógłby być o wiele dłuższy, jednak nie chciałam się skupiać na tych brutalniejszych aspektach aż tak szczegółowo. Ten materiał ma bowiem pokazać, jak bardzo różnić mogą się od siebie zaginięcia, jak bardzo ważne jest skrupulatne i aktywne działanie, jak bardzo ważna, np. w procesie śledczym, jest uważność i wrażliwość na subtelne – i nie tylko – zmiany.
Co by się stało, gdyby Erica nie uwolniła się z taśmy klejącej na jej nadgarstkach? Lub gdyby nie udało jej się wybić okna?
Co by się stało gdyby Jaycee powiedziała spotkanemu na początku sąsiadowi prawdę? Lub gdyby Garrido nie zjawił się ze swoim planem wydarzenia w Berkeley?
Na te pytania nie będziemy już nigdy znać odpowiedzi, możemy jedynie spekulować. Mimo to warto przypomnieć sobie historie szczęśliwych zakończeń i zreflektować, jak bardzo różnie mogły się one potoczyć…
Autorka: Julia Skrzypiec, wolontariuszka Fundacji Zaginieni
Zdjęcie: People.com, Wikipedia, Medium.com
Zbrodnia połaniecka, zwana jest także sprawą połaniecką, to jedna z najgłośniejszych spraw kryminalnych jaka miała miejsce w okresie PRL-u. Wysoki status społeczny i majątkowy, miał zapewnić sprawcy bezkarność…
Województwo tarnobrzeskie, aktualnie świętokrzyskie. Mieszkańcy Zrębina udają się na Pasterkę do Połańca, jeszcze nieświadomi tego co się wydarzy, nieświadomi piętna jakie odciśnie to na nich, nieświadomi tego, że dzień ten zostanie wpisany w kryminalistyczne karty historii. Zrębin to wieś oddalona około 3 km od Połańca. Wieś tworzy kilkadziesiąt domów, sklep i remiza. W roku 2009 tworzyła ją niespełna 400 osób. To co wydarzyło się 24 grudnia 1996 roku, obiega tę wieś po dziś dzień.
Wszystko wyglądało zwyczajnie. Pasterka, jakich wcześniej wiele. Alkohol, tłok ludzi, duszno od parujących palt po śnieżnej zadymce, w tle zapach kadzidła. Do Krystyny, która zjawiła się na pasterce wraz z mężem i bratem podchodzi kobieta - Zośka i szepcze jej na ucho – „Krycha, twój ojciec rozrabia w domu po pijaku, wracajcie szybko do chałupy”. Po niedługiej chwili cała trójka opuszcza kościół.
Jak podają niektóre źródła dwie godziny później, Piotr Zając zgłasza kradzież Autosana na posterunku Milicji Obywatelskiej w Połańcu. Krzyczał do okienka dyżurki: „ktoś ukradł mi sprzed kościoła samochód i w tej ćmie przejechał troje pieszych idących w kierunku Zrębiny!”.
Natomiast inną, bardziej prawdopodobną wersją opisywaną przez media było to, że gdy pasterka się zakończyła, mieszkańcy Zrębina chcieli wrócić do domu autobusami, którymi przyjechali do Połańca, jednak, gdy dotarli na miejsce postojowe, okazało się, że jednego autobusu brakuje. Kierowca zaczął nerwowo poszukiwać samochodu i stwierdził, że w ramach głupiego żartu ktoś musiał zabrać Autosana. Pogoda nie dopisywała, było śnieżno i mroźno, więc mieszkańcy postanowili upchnąć się w jeden autobus i wrócić do wsi. Gdy pokonywali trasę, na ulicy Zrębińskiej w rowie dostrzegli zaginiony autobus, a tuż obok niego znajdowały się trzy ciała. Kierowca zatrzymał autobus i wyprosił pasażerów, a sam ruszył do Połańca, aby zawiadomić milicję.
Około godziny 1:30 milicjanci znaleźli się na miejscu wypadku. Tam zastali niebieski autobus marki SAN, a za nim częściowo obnażone ciało młodej kobiety. Na poboczu została odnaleziona torebka, a wewnątrz niej dowód osobisty Krystyny Łukaszek, zdjęcie ślubne oraz czekoladki. Milicjanci zauważyli, że w okolicy środkowej części autobusu widoczne są czyjeś nogi, a przed pojazdem dostrzegli zmasakrowane ciało nastoletniego chłopca z poważnymi ranami głowy. Wewnątrz pojazdu została znaleziona butelka po wódce, jednak milicjanci jej nie zabezpieczyli. Znaleziono również odcisk buta na siedzeniu kierowcy, który został skrupulatnie zabezpieczony. Na miejscu nie pojawił się prokurator, wstępnie wszyscy mieli kierować się wypadkiem samochodowym. Biało-niebieski SAN został odholowany na Milicyjny parking w Połańcu, gdzie niezabezpieczony stał przez 3 dni, po upływie kolejnych 7 dniach samochód został oddany do kasacji, mimo że pojazd nadal był technicznie sprawny.
Niektóre źródła donoszą, że jeszcze w dniu ujawnienia zwłok, Jan Sojda miał pojawić się na posterunku MO i zaproponować osobom prowadzącym sprawę łapówkę w zamian za prowadzenie jej jako wypadek samochodowy, a nie morderstwo. Milicjanci skupili się na poszukiwaniach osoby, która miała wziąć pojazd, a następnie potrącić troje młodych ludzi.
Kierowca autobusu został sprawdzony, jednak posiadał twarde alibi – był widziany przez ludzi na pasterce. Józef Adaś – inny z kierowców pracujący dla PKS, jego alibi potwierdzały jedynie żona i córka, według których Pan Józef miał spędzić całą Wigilię z nimi w domu.
Wacław Kalita o śmierci dzieci dowiedział się pierwszego dnia świąt, gdyż spędzał je u siostry nieopodal Pacanowa. Szwagier i brat Kality przywieźli go do szpitala w Staszowie, aby zidentyfikował ciała swoich bliskich.
Drugiego dnia świąt w Staszowie miało dość do oględzin zwłok w obecności prokuratora. Lekarz nie przeprowadził wszystkich potrzebnych badań, gdyż jak się okazało nie zdał on egzaminu, który uprawniał go do przeprowadzenia takowej sekcji. Z jego opinii końcowej wynika, że Krystyna mogła zostać rozebrana w wyniku wyciągania jej spod autobusu, a cała trójka zmarła w wyniku nieszczęśliwego wypadku. W raporcie zostają także zanotowane niewłaściwe obrażenia, a odzież ofiar trafia do wspólnego worka na śmieci.
Kilka dni później odbyła się ceremonia pogrzebowa całej trójki, na której zebrali się wszyscy mieszkańcy Zrębina. Jan Sojda zaangażował się nawet w niesienie trumny Krysi. Zdzisława Kalita tego dnia, nad grobem tragicznie zmarłych bliskich przysięgała sobie, że znajdzie osobę, odpowiedzialną za to co się stało. Kobieta nie wierzyła w tezę rozpowszechnianą przez milicję i prokuratora. Nie sądziła, że możliwym jest, aby na tyle osób jadących na pasterkę nie znalazłby się ani jeden świadek zdarzenia czy uprowadzenia autobusu.
Kobieta pomimo upływu czasu nie odpuszczała, często udawała się na posterunek Milicji i dopytywała o postępy w sprawie. Prosiła również księdza, aby z ambony nawoływał wiernych do składania zeznań, lecz niestety nie przynosiło to żadnych efektów.
Zdzisława otrzymała anonim o treści „Zgoda buduje, a niezgoda rujnuje, tak zrujnowała Was, cóż Wam pozostało? Jak twierdzą, Wasze dzieci same podeszły pod pekaes, a teraz macie kwaskiem wyparzać mu oczy? Pan Bóg miłosierny, dlatego i Wy nie bądźcie niemiłosierni. Bądźcie dobrzy.”
Trzy lata później dochodzi do rozprawy sądowej, na której pani Zdzisława skarży się na to, że żaden prokurator nie zajął się sprawą należycie, wspomina również o tym, że złożyła skargę do Komitetu Centralnego. Kobieta podkreśla, także niewłaściwe zachowanie prokuratora, który akurat znajduje się na owej rozprawie, gdy to w czasie jednej z ich rozmów miała usłyszeć, że jej dzieci już nikt jej nie zwróci, więc co jej zależy na tym czy sprawca odnajdzie się czy też nie, czy dostanie dwa lata czy dwadzieścia pięć.
Gdyby nie uczciwość najbiedniejszej rodziny w Zrębinie, być może sprawcy uszłoby wszystko na sucho…
26 grudnia 1976 roku, czyli w drugi dzień świąt. Kolega Miecia – Staś wykrzyczał pod domem Józefa Adasia „bandyto! Zamordowałeś tyle ludzi i mojego kolegę!”. Dwunastolatek opowiedział swojej matce o tym, że w noc tragedii włóczył się po Połańcu. Również próbowali wejść do SAN-a zaraz po rodzinie Kalitów, ale tak jak i oni nie zostali wpuszczeni do środka. Zatem wybrali się w pieszą wędrówkę, po drodze minął ich owy biało-niebieski SAN. Gdy chłopcy zbliżali się do Zrębina zauważyli autobus w rowie, a wokół niego kręcił się wyłącznie jeden człowiek – Józef Adaś.
Rodzina Sojdów, gdy dowiedziała się, że Staś zna prawdę postanowiła przeciągnąć go na swoją stronę. Zapraszali go do siebie, karmili dobrym jedzeniem, dawali mu pieniądze, papierosy – mimo, że to jeszcze dziecko, a nawet i zwierzynę. W przyszłości Sojda nawet własną córkę mu za żonę obiecał. Któregoś razu kazali mu przed obrazem przysiąc, że feralnej nocy za kierownicą widział Piotra Zająca, a nie Józefa Adasia, a wymuszone zeznanie zostało uwiecznione na taśmie. Mieli nadzieję nawet, że uda im się przekupić panią Strzępek, która mimo swojej wręcz tragicznej sytuacji finansowej, niczego od nich nie wzięła. Dla niej prawda była ważniejsza od pieniędzy.
16 lutego 1977 roku ojciec Stasia złożył zeznania, dzięki którym już dwa dni później Józef Adaś trafił do aresztu jako sprawca śmiertelnego wypadku. Sprawa trafiła do Prokuratury Wojewódzkiej. Sojda wiedząc, że sprawa może wyjść na jaw zaczął odgrażać się mieszkańcom Zrębina, że jeśli coś powiedzą to spotka ich podobny los co „dzieci Kalitów”. Przekupywał ich także pieniędzmi. Starał się o to, by również pozostać w dobrym świetle, więc zamówił osobiście mszę na Jasnej Górze w intencji odnalezienia prawdziwego sprawcy tej okrutnej zbrodni. Z Częstochowy przywiózł, także książeczki do nabożeństwa, różańce, łańcuszki oraz medaliki.
Kilka tygodni później, mały Staś Strzępek wyznał im, że dostrzegł przy zepchniętym do rowu pekaesie Szymonika, który na jego widok najpierw się schował za kołem, a potem uciekł w pole. – „Jak żeś poznał, to musisz powiedzieć prokuratorowi w Staszowie, bo to nie o krowę chodzi, tylko o Kalitowe dzieci – zdecydował ojciec Stasia”. I we troje poszli na autobus. – „A dlaczego nie powiedziałeś o tym wcześniej?” – zapytał chłopca prokurator. – „Bo mi było żal pana Szymonika. Chodziłem do nich na telewizję”.
Sojda zorganizował spotkanie w domu swego wuja. Zapaliwszy świecę na stole, wziął do ręki krzyż i wymuszał na mieszkańcach przysięgi milczenia, wręczając im kolejne sumy pieniędzy oraz medaliki i łańcuszki z Jasnej Góry.
Oficjalnie nawet matka Zdzisława Kality nie chciała obarczać Sojdy winą, a wręcz odradzała tego swojemu synowi, dlatego że ten miał udzielać jej pomocy przy cielącej się krowie. Tłumaczyła mu nawet, że dzieciom życia już to nie zwróci. W uzasadnieniu wyroku sądu zostało również ujęte zachowanie kobiety jako niemieszczące się w kategorii normalnego człowieka.
Wiosną 1977 roku, a dokładnie 25-go marca Jan Sojda zostaje aresztowany pod zarzutem utrudniania śledztwa oraz nakłaniania innych do składania fałszywych zeznań, a miesiąc później zostaje oskarżony za uczestnictwo w zabójstwie.
26 maja 1977 roku dokonano ekshumacji zwłok Krystyny i Stanisława Łukaszek oraz Mieczysława Kality w Zakładzie Medycyny Sądowej w Akademii Medycznej w Krakowie. Badanie jednoznacznie wykazało, że cała trójka została brutalnie zamordowana. W 100% wykluczono wersję dotyczącą wypadku samochodowego. Obrażenia zostały zadane długim i tępym przedmiotem.
16 czerwca 1977 roku Prokuratura postawiła zarzuty o zabójstwo pierwszym osobom, mianowicie Józefowi Adasiowi i Janowi Sojdzie. Niedługo później do aresztu trafili również Stanisław K., Jerzy S. i Henryk W.
Kobieca część rodzin aresztowanych postanowiła nie próżnować. Broniąc ich honoru, uporczywie rozpowiadały po wsi, że mężczyźni zaraz zostaną wypuszczeni z aresztu, przez wzgląd na swój statut społeczno-majątkowy. Sąsiedzi przyjęli do wiadomości, iż „Król Zrębina” wraz z resztą chłopów wyjdzie niebawem na wolność i co gorsza będzie chciał się zemścić na tych, którzy odważyli się mu przeciwstawić. Mieszkańcy Zrębina brali kolejne pieniądze od Sojdów w zamian za zmianę zeznań lub ich odwołanie na korzyść sprawców.
Zgodnie z wyliczeniami sądu na tamte czasy Jan Sojda rozdał około 400 tysięcy złotych, celem uciszenia mieszkańców wsi. W sprawie łącznie przesłuchano 232 osoby, a jedna z nich była przesłuchiwana łącznie 14 razy, wśród przesłuchanych, 38 osób odwołało swoje zeznania, a 18 z nich zostało aresztowanych za składanie fałszywych zeznań. Wśród przesłuchiwanych był Leszek Brzdękiewicz jako jedyny z przesłuchiwanych przez cały czas nie zmienił zeznań, ani ich nie odwołał. Mężczyzna ten od początku twierdził, że małżeństwo Łukaszek i mały Miecio zostali zamordowani.
Gdy Jan Sojda spędzał czas w areszcie starał się dostarczać grypsy do swojej rodziny, celem uniknięcia kary. Jeden z nich brzmiał: „Niech mamusia w sądzie zmieni zeznania i podtrzyma to, że byłem w domu podczas pasterki, i to koniecznie”.
Wiosną 1978 roku znaleziono zwłoki Brzdękiewicza leżące twarzą w rzece, która miała w tym miejscu zaledwie kilka centymetrów głębokości. W adnotacjach medycznych z wydarzenia można wyczytać, że mężczyzna zmarł w wyniku nieszczęśliwego wypadku, a mianowicie utopił się w bardzo płytkiej rzece w momencie upojenia alkoholowego. Jednakże śledczy przypuszczali, że w pozbyciu się niewygodnego świadka mogli brać udział dalsi krewni Jana Sojdy. Oficer śledczy zajmujący się tą sprawą dotarł nawet do listy osób, które król Zrębina napiętnował śmiercią. Było to bezwzględne działanie, celem zatuszowania swojej winy, a jednocześnie strach pozostałych mieszkańców o własne życie gwarantował mu brak innych oskarżeń.
Mimo wszystkich starań Sojdy i jego krewniaków, prawda zaczęła powoli wypływać na światło dzienne.
Zdarzenia z nocy wigilijnej 1976 roku miały swoje korzenie już kilkanaście, jak nie kilkadziesiąt lat wcześniej. Wtedy też Sojda wdał się w konflikt z Janem Roją, dziadkiem Krysi i Miecia. Roj był wyznawcą nowej władzy, porządny i prawilny, zatem nikogo nie zdziwił fakt, że gdy Sojda za młodu zgwałcił kobietę w polu, w czasie prac, to właśnie Roj był tym, który pomógł milicji doprowadzić go do aresztu. Sojda spędził w więzieniu kilka miesięcy, już wtedy wiedział, że musi się zemścić za stracony czas. Ich konflikt, nienawiść wobec siebie, każdego dnia rosły na sile…
Kilka lat po opuszczeniu przez Sojdę więzienia, syn Roja – Marian, został zastrzelony na terenie obejścia Sojdy, z rąk jego znajomego. Oczywistym jest, że zostało to uznane za wypadek. Znajomy Sojdy niedługo po tym również umarł w wypadku samochodowym, znów przypadek. Sojda był coraz bardziej bezkarny.
Kilka miesięcy przed wigilijną tragedią, siostra Sojdy – Zosia Szymoniczka, pomagała przy organizacji wesela Łukaszków, wtedy kobieta miała zostać oskarżona o wynoszenie jedzenia. Król Zrębina poczuł się tym mocno urażony i już wtedy miał zacząć odgrażać się młodym.
24 grudnia 1976 roku mieszkańcy Zrębina udali się do Połańca na pasterkę, wśród nich była 18-letnia Krystyna Łukaszek wraz ze swoim mężem 25-letnim Stanisławem, był z nimi także jej młodszy 12-letni brat Mieczysław. Krysia była już w piątym miesiącu ciąży, więc brzuch zaczynał być widoczny.
W czasie nabożeństwa do Krysi podeszła kobieta, która powiedziała jej, że pijany ojciec rozrabia w domu. Cała trójka zebrała się do wyjścia. Postanowili pieszo udać się do Zrębina, poboczem drogi. Chwilę później spod kościoła ruszyły autobusy, pełne mieszkańców Zrębina, którzy chwile wcześniej urządzali sobie w jednym z nich libację alkoholową. Za sterami Autosana siedział Maciej Wysocki, którego Sojda zmusił groźbami do jazdy, a za kierownicą drugiego Józef Adaś. Kality pokonali jakieś 4 km, gdy dostrzegli światła nadjeżdżającego pojazdu, był to fiat 125p – ówczesna taksówka, którą prowadził Socha – zięć Sojdy.
Osobówka uderzyła w Miecia z impetem. Chłopiec upadł, a Krystyna z mężem pobiegli w jego stronę by udzielić mu pomocy. Stanisław został zaatakowany metalowym prętem oraz ważącym około dwa i pół kilograma kluczem do kół autobusowych. Kobieta widząc to próbowała się ratować i uciec w pole, ale ją zatrzymano. Nad Krystyną również zaczęto się pastwić fizycznie. Błagała swego oprawcę o litość słowami „Wujku, nie zabijaj mnie. Zabiliście mi męża, zostawcie chociaż mnie matce". Jednak litości się nie doczekała, została zakatowana tym samym kluczem co mąż.
Mietek płakał, błagał, krzyczał próbując to zatrzymać resztkami sił, ze względu na złamanie jakiego doznał w wyniku potrącenia, nie miał najmniejszej szansy na ucieczkę. Sprawcy przenieśli go na sam środek jezdni, Sojda ustawił się przed nim i zaczął nakierowywać taksówkę na głowę dziecka. Koło samochodu zmiażdżyło głowę chłopca. W czasie rozprawy zostało ustalone, że w tym czasie w pojeździe znajdowały się również dwie kobiety – żona Kulpińskiego i żona Sochy.
Świadkowie zdarzenia z początku próbowali opuścić autokar, może celem pomocy, może ucieczki, jednak szybko zostali zatrzymani przez zięcia Sojdy – Stanisława Kulpińskiego. Groził ludziom tym, że jeśli wyjdą to podzielą los tej trójki. Trzech mężczyzn jednak opuściło SAN-a – wśród nich był Henryk Witek, zaciekawiony oglądał miejsce zbrodni, przyświecając sobie latarką, a półtorej roku później zasilił ławę oskarżonych.
Po całym zdarzeniu autobus przejechał jeszcze po ciałach, aby wszystko wyglądało jak najbardziej na wypadek drogowy. Krystynę natomiast ułożono obok autobusu, częściowo obnażając jej ciało – podwinięty kożuch, rajstopy i majtki zdarte, aby wskazywało to na napaść seksualną. SAN został porzucony, a jego pasażerowie przesiedli się do drugiego autobusu – Autosana i odjechali z powrotem na pasterkę.
Sojda zorganizował w autosanie przysięgę, by nadal pozostać bezkarnym. Kazał wszystkim uklęknąć i przyrzekać, że nikomu nie powiedzą o tym, co widzieli. Każdemu dawał krzyżyk do całowania, następnie nakłuwał palec agrafką, aby każdy świadek zostawił ślad własną krwią na kartce papieru. Groził im, że jeśli złamią przysięgę to spotka ich los „Kalitowych dzieci”.
Sojda nie zapomniał również o tym, żeby zapewnić sobie oraz pozostałym uczestnikom zdarzenia alibi. Nakazał im, aby weszli do kościoła po cichu, lecz tak aby inni ludzie zauważyli ich pobyt w kościele. Henryk Witek oraz jeszcze jeden uczestnik zostali odwiezieni taksówką pod kościół w Beszowej, aby nawet nie zostali powiązani z tym, że mogli być tej nowy w Połańcu.
Po mszy kierowca SAN-a, zgodnie z wytycznymi Sojdy udawał zaskoczenie i panikę zniknięciem autobusu. W toku śledztwa ustalono, iż dokładnie wiedział co stało się z pojazdem oraz kto go prowadził w momencie dokonywania zbrodni. Ludzie wspólnie zadecydowali się wracać do domów. Upchnęli się do jednego autobusu i ruszyli w stronę Zrębina. Autosan kierowany przez Macieja Wysockiego zatrzymał się przy SAN-ie stojącym w rowie, kilkaset metrów od Zrębina, a zaciekawieni ludzie wybiegli na zewnątrz. Ktoś dostrzegł nogi wystające spod samochodu. Na miejsce wezwano milicję.
Ich adnotacja z miejsca zdarzenia brzmiała następująco: „Ustalono dane osobowe śmiertelnych ofiar wypadku drogowego w nocy z 24 na 25 grudnia 1976 r. Są to Krystyna Łukaszek, z domu Kalita, jej mąż Stanisław Łukaszek i brat Krystyny Mieczysław Kalita. Wszyscy ze Zrębiny.”
Po krótkich oględzinach zdarzenie zostało uznane za wypadek. Bez zbadania śladów, śledztwo też prowadzone z licznymi błędami. Przekazano do kasacji autobus, zanim zbadano pozostawione na nim ślady. Ciała zmarłych pochowano po niezbyt dokładnej sekcji zwłok wykonanej przez lekarza bez uprawnień, który w dodatku wpisał do raportu nieprawdziwe informacje. Ponoć za tymi wszystkimi niedogodnościami i sprzecznościami stała rodzina Sojdy, która starała się przekupić wszystkie osoby zaangażowane w sprawę.
Milicjant prowadzący sprawę – wówczas 26- letni nadkom. Janusz Ragan, w toku czynności operacyjnych ustalił, że w autobusie świadkom zdarzenia grożono bronią, którą później dostarczył milicjantowi ORMOwiec będący świadkiem makabry. Posiadanie pistoletu tłumaczył tym, że ktoś podrzucił mu ją na podwórze. W jednym z wywiadów Regan podaje informację o tym, że przeglądając trzeci tom akt, w którym to znajdują się zdjęcia z drugiej sekcji zwłok można jednoznacznie stwierdzić, że dziura powstała w czaszce jednej z ofiar, jest wynikiem uderzenia kolbą – kluczem do kół.
Nadkomisarz zaznaczał także, że największym błędem milicji w tej sprawie był brak kontrolowania sytuacji we wsi między momentem ujęcia sprawców, a przed rozpoczęciem procesu. Skończyły się wtedy wizyty milicji, a rodziny oskarżonych wszczęli historię o tym, że mężczyźni lada dzień wrócą na wolność, a tym samym dokonają zemsty za złamanie przysięgi.
W listopadzie 1978 roku zaczął się proces, którym żyła cała Polska. Sąd w Sandomierzu pękał w szwach od dziennikarzy, świadków, oskarżonych, na zewnątrz pełno gapiów i obserwatorów. Sala sądowa przypominała teatr – recytację wyuczonych zeznań, improwizacje, próby porozumienia, przechwytywane grypsy, oskarżenia wobec Milicji o wymuszanie zeznań.
Zaraz po pierwszej rozprawie ze wsi ruszyła delegacja ludzi, ze skargą na sąd wprost do Warszawy, jednak to nic nie wniosło. Sąd wybronił się sam – taśmy były spójne, nie stopowane, nikt nie wchodził w głos zeznającym. Za złożenie fałszywych zeznań przed sądem, ukaranych zostało 18 świadków. Większość z nich spędziła za kratkami kilka lat, jak choćby wspomniany wcześniej Maciej Wysocki czy Henryk Witek. Ale byli też tacy, którzy po odsiedzeniu kilku dni przychodzili po rozum do głowy i składali wniosek o ponowne przesłuchanie. Powiedzieli prawdę i wrócili do domów. Zmowa milczenia została przerwana.
Mniej więcej rok po pierwszym procesie odbyła się wizja lokalna, którą obstawiało, aż 98 milicjantów, dlatego że na miejscu pojawiło się ponad 5 tysięcy widzów. Oblężone były wszystkie płoty, drzewa, dachy, a nawet słupy. Część z gapiów krzyczała, by oddać winnych w ręce chłopów, a Ci wezmą ich na widły. Inni szydzili z pracy prokuratury, policji i sądu. Wizja jednak dała prowadzącym sprawę jasno do zrozumienia, że wypadek w grę nie wchodził totalnie, a wersja, którą powoli z zeznań układają w całość staje się najbardziej prawdopodobna.
Dopiero pod koniec 1979 roku zapadł wyrok, żaden ze sprawców nie mógł liczyć na jakiekolwiek, nawet minimalne złagodzenie. Sąd Wojewódzki w Tarnobrzegu z siedzibą w Sandomierzu wydał wyrok: 51-letni Jan Sojda - kara śmierci, 37-letni Józef Adaś - kara śmierci, 30-letni Jerzy Socha - kara śmierci, 31-letni Stanisław Kulpiński - kara śmierci. Henryka Witka skazano na pięć lat więzienia. Wyrok nie był jednak prawomocny, a obrońcy oskarżonych nie mieli zamiaru pozwolić na wysłanie ich klientów na śmierć poprzez powieszenie. Warto także wspomnieć, że obrońcami Sojdy, Adasia, Sochy i Kulpińskiego byli już wówczas bardzo cenieni i skuteczni adwokaci, między innymi Zbigniew Dyka (późniejszy minister sprawiedliwości), czy nieżyjący już znany obrońca w procesach politycznych, mecenas Władysław Siła – Nowicki. Wtedy obrońcy skazanych otrzymali uzasadnienie wyroku, które liczy 646 stron maszynopisu, złożyli rewizję do Izby Karnej Sądu Najwyższego. To była wówczas druga instancja, rolę, której spełniają obecnie Sądy Apelacyjne.
W czasie pierwszej rozprawy sąd także postanowił, że nie wszystkie przesłuchania będą jawne, aby uniknąć mataczenia. W tym wypadku rodziny przesłuchiwanych nie miały opcji dopasowywania swoich zeznań do tych, które akurat składano.
Między rozprawami Jan Sojda, próbując ratować własną skórę, miał napisać do żony gryps. Karteczkę przechwycono. Są tacy, którzy twierdzą, że gryps został spreparowali milicjanci: "(...) nie lituj się nad szwagrem Adasiem, jak rzeźnik nie lituje się nad świnią, gdy ją przerabia na kiełbasy".
Adwokaci w apelacji na 100 stron opisali błędy prokuratorów, milicji i sędziom szereg błędów. Przede wszystkim to wymuszanie od świadków zeznań siłą i pod groźbą aresztowania, niedopuszczanie przed oblicze sądu świadków mogących wskazać nowe okoliczności oraz fakt prowadzenia wizji lokalnej zbyt długi czas.
W lutym 1982 roku w Sądzie Najwyższym zapadł wyrok ostateczny. Wobec Jana Sojdy i Józefa Adasia utrzymane zostały kary śmierci, skazanym Jerzemu Sosze i Stanisławowi Kulpińskiemu sąd zamienił "kaesy" (tak w nomenklaturze sądowej określana jest kara śmierci) na odpowiednio 25 i 15 lat pozbawienia wolności. Wyrok dla Henryka Witka został utrzymany. Egzekucję wykonano w 1982 r., w krakowskim areszcie śledczym w obecności lekarza, naczelnika więzienia i prokuratora Franciszka Bełczowskiego. Zdaniem anonimowego informatora Onetu przed egzekucją miało też miejsce coś dziwnego, ale nikt otwarcie o tym mówić dziś nie chce, jednak miało to świadczyć o ich winie. Zdaniem Regana pierwszy wyrok powinien zostać podtrzymany i wykonane powinny zostać wszystkie cztery wyroki śmierci.
Całkiem niedawno jeden z reporterów udał się do Zrębina by przeprowadzić tam wywiad z mieszkańcami.
Udało mu się porozmawiać z Henrykiem Witkiem, który po dziś dzień przekonuje wszystkich, że to był wypadek, a nie morderstwo. „Panie..., było minęło. Milicjanci bili świadków, kazali mówić, tak jak oni chcieli. No to mówiłem bzdury. A jak w sądzie człowiek prawdę powiedział, to zamknęli do aresztu, że niby fałszywie się świadczy. Siedziałem niewinnie” wyznaje.
Maciej Wysocki również nie pozostawił sprawy bez komentarza. Utrzymuje, że samej zbrodni nie widział, lecz podkreśla, że nie wie, czy jej nie było. – „Gdy dojechałem autobusem na miejsce, w rowie stał SAN. Dopiero potem ktoś zobaczył nogi wystające spod auta. Śledczy bili, zmuszali świadków do potwierdzenia zeznań takich, jakie oni sobie wymyślili”.
Kobiety skazanych również opowiadają o tym, że wyrok nie był sprawiedliwy, a chłopy zostały stracone za niewinność. Sojdowa nadal utrzymuje, że jej mąż wigilijną noc spędził w domu w łóżku wraz z nią. Stanisław Kulpiński, nie chciał rozmawiać z reporterem, stwierdza, że i tak do wiadomości publicznej i tak zostaną podane tylko te informację zawarte w aktach oraz takie jakie ludzie będą chcieli usłyszeć, lecz nadmienia krótko, że odsiadywał wyrok za niewinność - jedenaście i pół roku, a jego szwagier Socha siedział trzy lata dłużej. Teraz w Krakowie mieszka.
Wydarzenia feralnej nocy stały się główną inspiracją dla kilku twórców kultury. Na tej podstawie powstała książka Wiesława Łuki, reportażysty tygodnika "Prawo i Życie" pt. "Nie oświadczam się". Roman Bratny napisał na motywach tej sprawy powieść "Wśród nocnej ciszy". Powstał film pt. "Zmowa" w reżyserii Janusza Petelskiego. Sprawa została przedstawiona także w serialu dokumentalnym "Paragraf 48 - kara śmierci". Odniesienia do morderstwa w Zrębinie pojawiają się również w innych utworach literackich i muzycznych.
Bibliografia:
Autorka: Angelika Więcław, wolontariuszka Fundacji Zaginieni