KRS: 0000870180

Sprawa Christiana Ranucciego jest jednym z najbardziej poruszających przypadków w historii francuskiego wymiaru sprawiedliwości. To historia młodego człowieka, który został skazany na śmierć za morderstwo w sprawie pełnej niejasności i kontrowersji. Tragedia ta wzbudza do dziś wiele pytań, a jej wpływ na francuskie społeczeństwo i debatę nad karą śmierci pozostaje nieoceniony.

Życie Christiana Ranucciego przed tragedią

Christian Ranucci urodził się 6 kwietnia 1954 roku w Awinionie. Był zwyczajnym młodym mężczyzną, który wiódł spokojne życie do momentu, gdy w czerwcu 1974 roku jego los odmienił się na zawsze. Tego roku w rejonie Marsylii doszło do zaginięcia ośmioletniej dziewczynki, Marie-Dolorès Rambla. Dziecko zniknęło 3 czerwca, gdy bawiło się przed swoim domem. Jej ciało zostało znalezione dwa dni później w zaroślach niedaleko Marsylii. Okoliczności tej zbrodni wstrząsnęły całą Francją.

Aresztowanie i zarzuty

Christian Ranucci został zatrzymany kilka godzin po porwaniu. Jego samochód, Peugeot 304, rzekomo widziano w okolicy, gdzie doszło do zaginięcia dziewczynki. Policja szybko powiązała go z przestępstwem, a w czasie przesłuchania Ranucci miał przyznać się do morderstwa. Jednak już po krótkim czasie odwołał swoje zeznania, twierdząc, że były one wymuszone presją ze strony funkcjonariuszy. Mimo to na podstawie tych zeznań oraz kilku niejasnych dowodów został oskarżony o porwanie i zabójstwo Marie-Dolorès Rambla.

Podczas śledztwa uwagę śledczych przykuła czerwona koszulka znaleziona w pobliżu miejsca zbrodni. Miała ona rzekomo należeć do Ranucciego i być jednym z kluczowych dowodów przeciwko niemu. Jednak już w tamtym czasie pojawiły się wątpliwości co do autentyczności tego dowodu. Wielu świadków podważało wiarygodność ustaleń policji, a biegli nie byli w stanie jednoznacznie potwierdzić, że koszulka należała do oskarżonego. Mimo tych wątpliwości proces ruszył szybko, a presja opinii publicznej była ogromna.

Proces sądowy i wykonanie wyroku

Proces sądowy Christiana Ranucciego odbył się w styczniu 1976 roku. Trwał zaledwie kilka dni i zakończył się wyrokiem śmierci. Sędziowie uznali, że dowody przedstawione przez prokuraturę są wystarczające, aby uznać Ranucciego za winnego. Obrona, prowadzona przez adwokata Jeana-François Le Forsona, argumentowała, że śledztwo było pełne błędów i niespójności, jednak nie zdołała przekonać ławy przysięgłych. Wyrok wykonano 28 lipca 1976 roku w Marsylii. Ranucci miał zaledwie 22 lata.

Po jego śmierci sprawa zaczęła budzić coraz więcej kontrowersji. W 1978 roku ukazała się książka "Le Pull-over rouge" autorstwa Gillesa Perraulta. Autor szczegółowo opisał sprawę i wskazał na liczne błędy popełnione podczas śledztwa oraz procesu. Perrault podważał wiarygodność dowodów i sugerował, że Ranucci mógł być niewinny. Publikacja ta wywołała falę dyskusji na temat systemu wymiaru sprawiedliwości we Francji oraz jego zdolności do unikania pomyłek sądowych.

Wątpliwości wokół dowodów

Jednym z najbardziej kontrowersyjnych aspektów sprawy było oparcie wyroku na zeznaniach, które oskarżony później odwołał. Istniały również wątpliwości co do roli świadków, którzy rzekomo widzieli samochód Ranucciego w okolicy miejsca zbrodni. Wielu z nich nie było w stanie z całą pewnością wskazać, że to właśnie jego pojazd widzieli. Dodatkowo, brakowało jednoznacznych dowodów, takich jak ślady DNA czy inne materialne dowody, które mogłyby potwierdzić jego winę.

Znaczenie sprawy dla francuskiego społeczeństwa

Sprawa Christiana Ranucciego miała ogromny wpływ na debatę publiczną we Francji, szczególnie w kontekście kary śmierci. Była jednym z kluczowych argumentów w kampanii prowadzonej przez Roberta Badintera, ministra sprawiedliwości, na rzecz zniesienia tej formy kary. W 1981 roku, zaledwie pięć lat po egzekucji Ranucciego, Francja zniosła karę śmierci, stając się jednym z pierwszych krajów w Europie, które podjęły taką decyzję.

Historia Ranucciego była również tragedią dla rodziny Marie-Dolorès Rambla. Brat dziewczynki, Jean-Baptiste Rambla, w dorosłym życiu zmagał się z traumą i popełnił dwa morderstwa, za które został skazany na dożywocie. Jego historia była przedstawiana jako przykład długotrwałego wpływu tragedii na życie ofiar i ich bliskich.

Sprawa Christiana Ranucciego pozostaje jednym z najbardziej poruszających przykładów potencjalnych pomyłek sądowych w historii. Do dziś budzi pytania o jakość dowodów, rolę mediów w kształtowaniu opinii publicznej oraz znaczenie rzetelnego śledztwa. Jest to również przypomnienie o konieczności ciągłego doskonalenia systemu wymiaru sprawiedliwości, aby uniknąć podobnych tragedii w przyszłości.

Źródła:

  • https://fresques.ina.fr/sudorama/fiche-media/00000000234/execution-de-christian-ranucci.html
  • https://fmsppl.com/person/Christian_Ranucci
  • https://www.kryminatorium.pl/morderca-w-czerwonym-swetrze-170-kryminatorium/
  • https://pl.frwiki.wiki/wiki/Affaire_Christian_Ranucci
  • https://www.xwhos.com/person/christian_ranucci-whois.html
  • https://www.biyografya.com/biyografi/139306#google_vignette
  • https://www.fanpage.it/esteri/a-6-anni-vide-il-rapimento-della-sorellina-poi-uccisa-oggi-e-a-processo-per-omicidio/
  • https://commons.wikimedia.org/wiki/Category%3AChristian_Ranucci

Autorka: Sonya Fitsner, wolontariuszka Fundacji Zaginieni

Zdjęcie: People.com, Wikipedia, Medium.com

Ta historia zaczyna się w mroźny styczniowy wieczór 2006 roku, od słów, które pani Marianna zapamięta na zawsze.

„Tylko nie patrz w to okno…”

Tymi słowami, w piątek 13 stycznia, około godziny 19:15, Justyna żegna się z matką, zamykając drzwi mieszkania przy ulicy Topolowej w Kamieniu Pomorskim. Wychodząc z bloku, spotyka sąsiadkę. Kobiety wymieniają kilka uprzejmości, ale Justyna szybko ucina rozmowę. Informuje, że spieszy się na autobus do Szczecina, bo ma zjazd na studiach. Sąsiadka przez chwilę odprowadza wzrokiem młodą kobietę, gdy ta pośpiesznie kieruje się w stronę ulicy Szczecińskiej. Nikt wtedy jeszcze nie wie, że Justyna nie widnieje już na liście studentów Akademii Rolniczej, gdzie studiowała zaocznie finanse. Nie kursują również żadne autobusy w kierunku Szczecina.

SOBOTA, 14.01.2006 r.

Następnego dnia młodszy o dwa lata brat Justyny – Mariusz – przebywa na studniówce, gdy około północy otrzymuje wiadomość z numeru telefonu siostry. Choć dziś trudno mu sobie przypomnieć dokładnie treść SMS-a, zapamiętał, że wspominała ona w nim o kłótni z matką i wyjeździe. Wiadomość wywołała w nim niepokój. Próbował się skontaktować z siostrą, lecz jej telefon był nieaktywny. Opuścił studniówkę i podjął próbę odnalezienia siostry. Do szkoły wrócił dopiero po kilku godzinach, gdy jego poszukiwania nie przyniosły żadnych rezultatów.

NIEDZIELA, 15.01.2006 r.

W niedzielę rano do domu państwa Kanickich przychodzi kolega Mariusza – Rafał S. Zjawia się pod pretekstem oddania magazynu motoryzacyjnego. Mężczyzna jest dobrze znany pani Mariannie. Bywał u nich wcześniej, a jego relacja z Justyną była powodem wielu spięć między matką a córką. Pani Kanicka początkowo nie chce go wpuścić do syna, który jeszcze śpi, ale pod wpływem jego nacisków otwiera drzwi. Ta krótka wizyta wzbudza jej podejrzliwość, zwłaszcza, że dotyczy Mariusza, a nie Justyny, jak to miało miejsce wcześniej.

Nieco później do domu Kanickich dzwoni koleżanka Justyny ze Szczecina. Magda, podobnie jak zaginiona, pracowała w banku SKOK. Justyna pracowała w placówce w Kamieniu Pomorskim, a jej koleżanka w oddziale szczecińskim. Poznały się na jednym ze szkoleń dla pracowników. Magda dzwoni, by dowiedzieć się, czy Justyna już wróciła. Dowiaduje się, że Justyna pojechała do Szczecina na uczelnię i zamierza nocować u koleżanki o imieniu Magda. Zgodnie z informacjami przekazanymi przez Justynę przed piątkowym wyjściem z domu, miała wrócić ze Szczecina w niedzielę po zajęciach.

Magda przyjmuje tę wiadomość, ale nie daje jej ona spokoju. Analizuje wcześniejsze rozmowy z Justyną. Nigdzie w nich nie pojawia się wzmianka o innej Magdzie mieszkającej w Szczecinie. Dzwoni ponownie do Kanickich, dzieląc się informacją o nietypowym SMS-ie, jaki otrzymała rano z numeru telefonu Justyny: „WyjezdzamJakNajdalejStad”. Zarówno szczeciniankę, jak i panią Mariannę, zaniepokoiła nie tylko treść wiadomości, ale również jej forma – Justyna zawsze dbała o poprawną pisownię.

Matkę Justyny dręczą coraz gorsze przeczucia. Jak wspomina w rozmowie z nami, „po tym telefonie wiedziała już, że coś złego jej się stało”. Chce zgłosić sprawę na policję, jednak inni członkowie rodziny sugerują, by zachować spokój i jeszcze chwilę poczekać. Kiedy w poniedziałek Justyna nie wraca do domu, pani Marianna stara się dodać sobie otuchy, tłumacząc, że być może córka musiała zostać dłużej w Szczecinie, by pozałatwiać swoje sprawy.

WTOREK, 17.01. - PUNKT ZWROTNY

Na komisariat policji w Kamieniu Pomorskim zgłasza się dyrektor SKOK-u, w którym pracowała Justyna. Informuje, że z sejfu placówki, do którego miała dostęp jedynie Justyna, zniknęło 13 549,18 zł. Jednocześnie wskazuje, że Justyna była pracownicą o nieposzlakowanej opinii – odpowiedzialną, sumienną i uczciwą. Na wieść o tych wydarzeniach pani Marianna nie czeka dłużej i niezwłocznie udaje się na policję, by zgłosić zaginięcie córki.

TOKSYCZNA MIŁOŚĆ JUSTYNY

Rozmawiając z rodziną i znajomymi Justyny, wyłania się obraz spokojnej, otwartej i ufnej dziewczyny. Opisują ją jako serdeczną, uczynną osobę, zawsze chętną do pomocy. Podkreślają jej odpowiedzialność i sumienność. Kochała muzykę i literaturę, pragnęła się rozwijać. Ambitnie podchodziła do kursu nauki jazdy, który przerwało jej nagłe zaginięcie. Jak wiele młodych kobiet w jej wieku, marzyła o miłości na dobre i złe, oraz o założeniu rodziny. To było jedno z jej głównych pragnień.

Miała też swoje kompleksy, ale kto ich nie ma? Justyna nosiła okulary z powodu wady wzroku, a jej prawa noga była o 2 cm krótsza od lewej. Ta ostatnia dolegliwość najbardziej jej doskwierała. Zwierzała się rodzinie, że chciałaby poddać się operacji, która mogłaby zniwelować tę różnicę. Te drobne niedoskonałości, choć dla innych mogłyby być niezauważalne, dla Justyny były źródłem kompleksów i wpływały na jej samoocenę. Bliscy wspominają, że preferowała domowe zacisze, choć nie unikała też dyskotek. Nie miała szerokiego kręgu znajomych – jej bliscy to głównie kilka koleżanek i kuzynki.

Justyna była bardzo związana ze swoim młodszym bratem. To właśnie dzięki niemu poznała Rafała, wielkiego fana motoryzacji, podobnie jak Mariusz. Rafał wyróżniał się na tle mieszkańców Kamienia Pomorskiego początku lat dwutysięcznych. Słynął ze swojego zamiłowania do sportowych samochodów, które sprowadzał z zagranicy i nimi handlował. Lubił szybkie samochody, szybkie życie, kobiety i pieniądze. Był stałym uczestnikiem wyścigów na lotnisku w Śniatowie oraz innych zachodniopomorskich pasach startowych. Jego dostrzegalny na pierwszy rzut oka urok osobisty, nieprzewidywalność i nonszalancja przyciągały kobiety. Również Justynie trudno było się oprzeć temu zwodniczemu czarowi, mimo że mężczyzna nie cieszył się dobrą reputacją.

Ich związek rozwijał się w tajemnicy. Para spotykała się na Cmentarzu Wojennym przy ulicy Szczecińskiej i w zakamarkach uliczki przy piekarni, które trudno było dostrzec z okien domu państwa Kanickich. Czasami Rafał bywał u Justyny, innym razem spędzali czas w mieszkaniu sąsiadki, którym opiekowała się Justyna podczas jej wyjazdów. Rafał nalegał, by ich znajomość utrzymywać w sekrecie. Justynie to nie odpowiadało, ale zgadzała się na to, by tylko utrzymać relację. Zakochana dziewczyna nie wiedziała, że jej wybranek skrywa mroczną stronę.

Rafał miał swoje powody, by trzymać tę znajomość w ukryciu. Oficjalnie był w wieloletnim związku z kobietą, z którą mieszkał. Justyna wiedziała o ich romantycznej przeszłości, ale nie była pewna ich aktualnego statusu. Gdy dopytywała, Rafał zapewniał, że mieszka z byłą partnerką wyłącznie ze względu na łączące ich interesy. Uspokajał ją, twierdząc, że nie ma między nimi żadnej bliższej więzi.

Wszyscy, poza Justyną, zdawali sobie sprawę, że zapewnienia Rafała były kłamstwami. Wiedziała o tym również mama Justyny, która z bólem obserwowała, jak córka zmienia się pod wpływem tej znajomości. Stała się bardziej skryta, coraz częściej brakowało jej pieniędzy. Pani Marianna podejrzewała, że córka oddawała zarobione pieniądze swojemu chłopakowi. To było źródłem wielu napięć między nimi. Jak się okazało, podejrzenia matki były słuszne. Justyna większość swoich pieniędzy przeznaczała na ukochanego; kupowała mu doładowania do telefonu, finansowała części do samochodów, wspierała jego życie i przyjemności. Zaniedbywała własne potrzeby do tego stopnia, że tuż przed zaginięciem nie było jej stać na nowe zimowe buty. Owijała sobie stopy reklamówkami, by izolować je od przemokniętych podeszw.

Rodzina i koleżanki coraz bardziej martwili się o Justynę. Zdaniem wszystkich Rafał manipulował nią dla własnych korzyści, wykorzystując jej łatwowierność. Na krótko przed zaginięciem, w jednej z rozmów, Justyna zwierzyła się koleżance, że Rafał nie pracuje i traktuje ją jak „bankomat” – ciągle pożycza pieniądze, których nie oddaje. Skarżyła się, że ją poddusza, wykręca ręce, mówi, że jest słaba, sprawdza, ile wytrzyma bez powietrza. Justyna rozważała odejście od niego, ale jeszcze w innych rozmowach opowiadała o planach wspólnego zamieszkania, które były przedmiotem dialogu między nimi.

Justyna nie była jedyną ofiarą Rafała, który równocześnie spotykał się z kilkoma kobietami. Nie szczędził kolegom opowieści o swoich seksualnych podbojach w ościennych miejscowościach. Kłamstwa, manipulacje, tajemnice i izolowanie partnerek od innych osób były codziennością związanych z nim kobiet. Mieszkańcy Kamienia Pomorskiego pamiętają go jako osobę powiązaną z podpaleniami, wymuszeniami, kradzieżami i nielegalnymi interesami. Rafał wyłudzał od kobiet mniejsze lub większe sumy pieniędzy pod różnymi pretekstami, na przykład na fikcyjne leczenie onkologiczne czy spłatę długów. Przemoc była na porządku dziennym, a sam Rafał zdawał się nią bawić.

Jedna z kobiet wspominała, jak pewnego razu podczas kłótni padła ofiarą jego napaści fizycznej. Wspominała, że cieszył się z jej strachu, z tego, że ma nad nią władzę. Inna opowiadała, jak po kłótni przyniósł w reklamówce serce jej pupila. To nie był pierwszy pies, którego tak brutalnie się pozbył. Mieszkańcy miasta pamiętają, jak jeszcze jako nastolatek otworzył drzwi znajomym w zakrwawionym fartuchu, w trakcie rozczłonkowywania truchła zwierzęcia. Nie wyglądało na to, by sam fakt przyłapania go na gorącym uczynku w jakikolwiek sposób go speszył. Trudno było dostrzec u niego jakiekolwiek adekwatne emocje w związku z dokonanym czynem. Szerszy „repertuar” swoich agresywnych skłonności Rafał miał jednak dopiero zaprezentować.

5 DNI DO ZAGINIĘCIA JUSTYNY

Na początku stycznia 2006 roku związek Rafała i jego długoletniej partnerki osiąga apogeum kryzysu. Po rozmowach z bratem i psychologiem kobieta utwierdza się w przekonaniu, że ich relacja daleka jest od normalności. Przemoc, której doświadcza, zaczyna coraz bardziej na nią oddziaływać. Ma już dość złego traktowania, upokorzeń i ciągłego pożyczania pieniędzy, które rzadko kiedy są jej zwracane. W nocy z 8 na 9 stycznia, podczas kolejnej kłótni, postanawia wyrzucić Rafała z domu i zakończyć związek. Rafał nie zgadza się z jej decyzją. W trakcie eskalującej awantury demonstruje broń, grożąc samobójstwem. Kobieta pozostaje nieugięta i wystawia jego rzeczy za drzwi.

Następnego dnia Rafał zjawia się u swojej znajomej w Dziwnowie. Prosi o możliwość pomieszkania u niej, dopóki nie znajdzie stancji. Kobieta zgadza się. Mimo że zostawia swoje rzeczy u znajomej, nie zostaje tam zbyt długo. Już nazajutrz znika na kilka dni, by wrócić cały przemoczony i z gorączką w sobotni poranek.

Trudno określić, gdzie przebywał przez większość swojej nieobecności w Dziwnowie. Wiemy, że to człowiek „wielu miejsc”, który, mimo stałego lokum u dziewczyny, ma dostęp do innych mieszkań, w których prowadzi podwójne życie. Widać, że wiele jego działań ma na celu odzyskanie byłej partnerki. W desperackich próbach posuwa się do wyrafinowanego stalkingu: dzwoni do niej z różnych numerów, obserwuje ją, pojawia się w pobliżu jej domu.

W tym czasie przejmuje numer komórkowy Justyny, z którego ta kontaktowała się z bliskimi. Teraz również z niego dzwoni do byłej partnerki. Wiemy, że noc z czwartku na piątek spędza w hotelu niedaleko jej domu. Z okien tego hotelu jeszcze wielokrotnie będzie ją obserwował w przyszłości.

W międzyczasie Justyna zaczyna zaciągać zobowiązania finansowe w kilku bankach. Pożycza również pieniądze od brata i mamy, argumentując, że potrzebuje na szkołę.

PIĄTEK, 13.01.2006 r. - DZIEŃ ZAGINIĘCIA

Jak co dzień, Justyna rano je śniadanie z rodzicami. Tego dnia wydaje się bardziej zamyślona, jakby coś ją martwiło. Rozpoczyna rozmowę o pożyczkach klientów banku, dziwiąc się, dlaczego ludzie nie spłacają długów. Ojciec, nie chcąc, by córka zamartwiała się cudzymi problemami, ucina temat. Nikt nie podejrzewa, że kryją się za tym jej własne kłopoty, a nie problemy banku. Po pracy udaje się na lekcje jazdy, a następnie kontaktuje się z budki telefonicznej z numerem, który wcześniej odebrał jej Rafał S.

Około godziny 18:00 centrala ochrony banku odnotowuje sygnał otworzenia drzwi do SKOK-u. Alarm podnosi również pies właścicielki zakładu fryzjerskiego, mieszczącego się na tym samym piętrze co bank. Pies, który znał Justynę i nigdy nie szczekał, gdy przychodziła do pracy, tym razem reaguje inaczej. Wszystko wskazuje na to, że tym razem wchodząc do banku Justyna nie była sama.

Po godzinie 18:00 Justyna pojawia się w lokalnym sklepiku z plikiem banknotów stuzłotowych, które próbuje wymienić na większe nominały. Ekspedientka, nie mając odpowiednich nominałów, odmawia wymiany. Po powrocie do domu Justyna mówi matce, że jedzie na zjazd uczelniany do Szczecina i planuje zatrzymać się u koleżanki, a wróci w niedzielę. Informacja ta zaskakuje matkę, ponieważ zwykle córka wyjeżdżała rano i wracała tego samego dnia. Uwagę pani Marianny zwraca także podejrzanie pusta torba, którą Justyna zwykle zabierała. W pośpiechu pakuje trzy banany i wychodząc, rzuca matce: „tylko nie patrz w to okno…”.

Szacuje się, że wychodząc z domu Justyna miała przy sobie około 32 tysiące złotych, które zdobyła w ostatnich dniach. O godzinie 19:17 wykonuje połączenie z budki telefonicznej przy ul. Szczecińskiej do Rafała. To ostatni ślad, jaki po sobie zostawia.

Krótko po zaginięciu Justyny Rafał pojawia się w mieszkaniu byłej dziewczyny z plikiem blisko 20 tysięcy złotych. Błaga, by do niego wróciła, obiecując, że zajmie się nią. Kobieta odrzuca jego propozycję, co w kolejnych miesiącach sprowokuje nasilenie przemocy. Rafał rozwiesza ogłoszenia matrymonialne z jej numerem, śledzi ją, obserwuje jej dom z okien hotelowych, a nawet próbuje ją wciągnąć do samochodu. Ostatecznie podpala jej samochód. Mimo zgłoszeń na policję, sprawy są umarzane.

Ponad pół roku później, brat Rafała, Sebastian, podczas rozmowy z kolegą przyznaje, że Rafał kontaktował się z nim, prosząc o pożyczenie łopaty, twierdząc, że zakopał się samochodem. Początkowo zaprzecza, by taka rozmowa miała miejsce, ale później przyznaje, że mogło się to wydarzyć, choć nie pamięta szczegółów. To ten sam Sebastian, który podczas kłótni mówi do swojej konkubiny: „zginiesz jak Kanicka na Cygańskich Stawkach”. Cygańskie Stawki to rozległy obszar borowinowy, dobrze znany Rafałowi, gdzie często przebywał, pomagając koledze.

19-LECIE NIEWYDOLNOŚCI SYSTEMU SPRAWIEDLIWOŚCI

Zaginięcie Justyny zostało od razu zakwalifikowane przez śledczych jako ucieczka. Uznali, że dziewczyna dobrowolnie zerwała więzi rodzinne, a skradzione pieniądze miały jej pomóc w rozpoczęciu nowego życia. Śledczy zignorowali inne możliwe scenariusze. W początkowej fazie poszukiwań zablokowano rodzinie możliwość nagłaśniania sprawy, a wnioski o wydanie bilingów złożono z opóźnieniem i niekompletnie. W rezultacie, wielu połączeń z feralnego weekendu nie dało się już odzyskać. Nie przeprowadzono także podstawowych działań, takich jak rozpytanie świadków. Wszelkie prośby rodziny o przesłuchanie chłopaka Justyny, czy zabezpieczenie jego samochodu, były odrzucane jako bezpodstawne.

Po dwóch latach pani Kanicka podjęła walkę o zmianę kwalifikacji sprawy i zgłosiła zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa. Kamieński prokurator odrzucił ten wniosek, ale matka Justyny nie ustawała w walce. Zwróciła się o pomoc do Rzecznika Praw Obywatelskich, Prokuratury Generalnej, Zbigniewa Ziobro oraz ówczesnego Prezydenta, Lecha Kaczyńskiego. To właśnie Prezydent Kaczyński interweniował, a w 2010 roku sprawę przejęła szczecińska jednostka Archiwum X pod nadzorem tamtejszej prokuratury. Śledztwo zostało przekwalifikowane na sprawę bezprawnego pozbawienia wolności i nabrało tempa. Rozpoczęły się przesłuchania świadków, udało się dotrzeć do sprzedanego samochodu Rafała, którym poruszał się w okresie zaginięcia Justyny. Analiza kryminalistyczna wykazała obecność ludzkiej krwi w aucie, ale niestety materiał dowodowy nie pozwalał jednoznacznie ustalić jej pochodzenia.

Śledczy odtworzyli także historię telefonu Rafała, który kontaktował się z numerem należącym do Justyny. Wciąż jednak rodzina czeka na odpowiedzi, jak kolega Rafała S., wszedł w posiadanie jej telefonu. Rafał S. nie przyznaje się do bliskiej znajomości z Justyną ani do jakiegokolwiek związku z jej zaginięciem. Podczas dwóch przesłuchań konsekwentnie zaprzeczał, odmawiając także badania wariografem. Badania poligrafem za to poddali się brat Justyny, Mariusz, oraz jeden z kolegów Rafała, co wykluczyło ich z kręgu podejrzanych.

Nowi świadkowie ujawnili luki w alibi Rafała. Jego znajomi potwierdzili, że styl, w jakim napisano wiadomość do Magdy ze Szczecina, odpowiadał sposobowi pisania Rafała. Informacje od dziewczyn o jego zachowaniu jednoznacznie wskazywały, że jest osobą zdolną do przemocy i wyrachowanego, strategicznego okrucieństwa.

Szczecińscy policjanci wytypowali kilka miejsc jako potencjalne miejsca ukrycia ciała Justyny. Niestety, ich przeszukiwania nie przyniosły dotąd żadnych rezultatów.

„Dopóki nie zamknę oczu, nie odpuszczę” – mówi Marianna, która już 19 lat walczy o sprawiedliwość dla swojej ukochanej córki. Nie liczy już na to, że Justyna zapuka pewnego dnia do domu i rozweseli go swoim śmiechem. Jedyne, o czym marzy, to godny pochówek dla córki i miejsce, gdzie mogłaby ukoić swój matczyny ból.

Czas nie leczy ran, lecz roznieca je na nowo. W tej ciszy, która zapadła po Justynie, kryje się głos, który wciąż czeka na sprawiedliwość. Prawda jest ukryta głęboko, ale matczyna miłość nigdy nie ustaje w jej poszukiwaniach.

W wymiarze sprawiedliwości nie ma miejsca na obojętność, bo to w tej obojętności kryją się kolejne tragedie. Każda niewyjaśniona historia jest jak otwarta rana społeczeństwa, które nie może spojrzeć sobie w oczy. I choć sprawiedliwość czasem się spóźnia, są ludzie, którzy nie spoczną w walce o nią aż do momentu, kiedy wreszcie nadejdzie.

W trakcie trwania Świąt Bożego Narodzenia i zbliżającego się wielkimi krokami Nowego Roku aż ciężko napisać artykuł o jakiejś tragicznej opowieści, brutalnym morderstwie. Chociaż pewnie w momencie w którym to czytasz, mamy już 2025 😉

Dzisiejszy tytuł to jeden wielki spoiler, ale prawda jest taka, że właśnie takie historie pokazują, że nic nie jest nigdy do końca stracone. Motywacja, nadzieja, uważność i aktywne działanie absolutnie nie są naiwnością, wręcz przeciwnie! Nadają sens. Dlatego zajmiemy się dwiema sprawami zaginięć, które wybrałam nie bez powodu. Rozegrały się na zupełnie przeciwnych krańcach Stanów Zjednoczonych, jedna z nich ciągnęła się aż 18 lat a druga zaledwie 1 dzień, obie zaczęły się praktycznie w ten sam sposób, i zarówno jedna, jak i druga zakończyły się najlepszym możliwym skutkiem.

JAYCEE DUGARD cz. 1

I didn't want to give one more minute to Phillip and Nancy … they took 18 years of my life, I would like to see them in jail for the rest of their lives. … I don't really believe in the death penalty. It's just hard knowing that you're paying, being a taxpayer now, knowing that you're paying for his meals three times a day.

-Jaycee Dugard

Zachodnie wybrzeże Stanów Zjednoczonych, Meyers w stanie Kalifornia. Przenosimy się w przeszłość do 1991 roku, a na kalendarzu widnieje data 10 czerwca. 11-letnia Jaycee podąża chodnikiem w kierunku przystanku autobusowego, aby dostać się, jak co dzień, do szkoły. W pewnym momencie przy dziewczynce zatrzymuje się szare auto. Kierowca używa paralizatora na dziecku, a pasażerka nieprzytomną ofiarę wciąga do wnętrza pojazdu. W trójkę odjeżdżają z piskiem w podróż, która trwa aż 3 godziny.

Auto wkrótce zatrzymuje się w Antioch, w tym samym amerykańskim stanie. Dziewczynka jest tutaj przetrzymywana w dźwiękoszczelnej szopie przez pierwszy tydzień uprowadzenia - po prawie 2 miesiącach zostaje przeniesiona do większego pokoju. Ma dostęp do telewizora, ale bez wiadomości – nieświadoma jest więc toczących się gorączkowych poszukiwań. Mimo dużej liczby świadków porwania, ślad po dziewczynce zaginął i bardzo trudno było odnaleźć cokolwiek. Jaycee w międzyczasie jest regularnie parę razy w tygodniu molestowana seksualnie i gwałcona przez mężczyznę, który sam siebie uważa za wybrańca Boga. Sprawcą jest kierowca, Phillip Garrido, uzależniony od narkotyków i skazywany już kiedyś za przestępstwa na tle seksualnym. Był na zwolnieniu warunkowym za gwałt, którego dopuścił się w 1976 roku, przez co czasem były przeprowadzane kontrole przez służby – a dokładniej tylko odwiedziny przez próg… Niestety.

Przez następne prawie 8 miesięcy Jaycee ani razu nie wychodzi na zewnątrz, a jej porywacze zakazują jej używać swojego prawdziwego imienia, nawet w pamiętniku, jaki dziewczynka prowadzi. Ma wyrwać wszystkie kartki, gdzie w ogóle wspomina o swojej tożsamości. Tak też robi. A gdy po raz pierwszy wychodzi na zewnątrz, oczywiście pod okiem Garrido, i ma kontakt z sąsiadem, przedstawiając się swoim prawdziwym imieniem, Phillip buduje wokół domu ponad 2-metrowe ogrodzenie.

Dopiero po 3 latach od zniewolenia, czyli około 1994 roku, Jaycee dostaje pozwolenie na chodzenie bez kajdanek w określonych ramach czasowych, a z okazji Świąt Wielkanocnych po raz pierwszy dostaje gotowane jedzenie - wcześniej dostawała jedynie fast foody… Okazjonalnie. W latach 1994-1997 dziewczynka rodzi swojemu oprawcy dwie córki, wychowując je na podstawie tego, co widzi w telewizji. Jednak Phillip wkrótce każe jej mówić, że to Nancy Garrido, druga porywaczka, jest matką córek. Sama Jaycee ma być dla nich tylko starszą siostrą.

Garrido od jakiegoś czasu prowadzi drukarnię, w której Jaycee działa jako graficzka, mając dostęp do telefonu służbowego i konta e-mail. Jednak nigdy nie wspomina o uprowadzeniu ani o swojej prawdziwej tożsamości. Świadkowie twierdzą, że dziewczynka była widziana w domu Garrido i czasami otwierała drzwi wejściowe, aby porozmawiać z ludźmi, ale nigdy nie wspomniała, że jest jakiś problem, nie próbowała też uciec. Podczas gdy „rodzina” trzymała się z dala od siebie, Jaycee z córkami były czasami widywane bawiące się na podwórku za domem, gdzie uważa się, że znajdowały się pomieszczenia mieszkalne uprowadzonej teraz już 17/18-latki.

ERICA PRATT

Pracuję w policji od 21 lat i nigdy nie widziałem tak heroicznego aktu odwagi popełnionego przez 7-latka.

-William Colarulo, inspektor policji w Filadelfii

Północno-wschodnie wybrzeże Stanów Zjednoczonych, Filadelfia. Mamy 22 maja 2002 roku. Po chodniku chodzą dwie małe dziewczynki w wieku odpowiednio 7 i 6 lat, Erica Pratt i Rani Byrd. Nagle obok dzieci zatrzymuje się białe auto z tajemniczo zaciemnionymi szybami. W pojeździe siedzi dwóch mężczyzn, nawołujących starszą z koleżanek, aby wsiadła do pojazdu. Ta odmawia.

Zaledwie kilka sekund później Rani leży na ziemi, zapłakana, po tym, jak została chwilę temu powalona przez jednego z mężczyzn. Białe auto już odjechało z miejsca zdarzenia, a razem z nim zniknęła także 7-letnia Erica. Rani, nie tracąc czasu, od razu udaje się do babci starszej koleżanki, relacjonując, co się stało. Kobieta powiadamia służby, a w międzyczasie rozpoczynają się gorączkowe poszukiwania dziecka przez jej najbliższych.

Przez ulice Filadelfii pędzi rozpędzone białe auto, a w jego środku rozgrywa się scena niczym z horroru. Porwana 7-latka walczy o życie krzycząc o pomoc i próbując uciec z poruszającego się pojazdu. Erica zostaje pozbawiona możliwości ruchu rąk i nóg przez taśmę klejącą, a wkrótce przestaje też cokolwiek widzieć przez tajemniczy materiał zasłaniający jej pole widzenia.

Przez następne 24 godziny Erica jest przetrzymywana w opuszczonym domu. Jej kończyny są ciągle zaklejone, przez co dziewczynka na ten moment nie ma praktycznie żadnych możliwości aby się uratować… ale czy aby napewno?

Rodzina państwa Pratt dostaje tajemniczy telefon. Jak to w większości przypadków takich nagłych uprowadzeń sprzed domu ofiary, główny motyw, jaki podejrzewa policja, właśnie się potwierdza - okup. Kwota, jaka ma być dostarczona w zamian za żywą 7-latkę, wynosi aż 150 tys. dolarów. Jednak jej bliscy jeszcze nie wiedzą, że młoda Erica jest o krok od ucieczki.

Sprytna dziewczynka, gryząc taśmę na nadgarstkach, zyskuje bardzo cenny czas. Jednak przede wszystkim udaje jej się uwolnić – najpierw z zacisku na rękach, a dzięki temu o wiele łatwiej idzie z unieruchomionymi nogami. Rozbija okno, przechodzi przez nie na zewnątrz i ile sił w płucach zaczyna krzyczeć o pomoc. Dzieci bawiące się w okolicy, zaniepokojone tymi dźwiękami, dzwonią na policję. Tym właśnie sposobem Erica zostaje znaleziona zaledwie dzień po porwaniu.

Już trzy dni po porwaniu aresztowani zostają Edward Johnson i James Burns. Jaki podają powód porwania? Była nim plotka o tym, że rodzina Pratt otrzymała ubezpieczenie na życie, zatem mieli pieniądze na okup. Ciekawym jest również fakt, że jeden z oskarżonych przed uprowadzeniem miał do czynienia z bliskimi Eriki – mianowicie pośród akt sądowych użytych w sprawie znalazł się akt oskarżenia wobec Jamesa, który został oskarżony o próbę zastrzelenia wujka dziewczynki. Natomiast Johnson został zidentyfikowany przez Erikę. Mężczyzna przyznał się do winy w maju 2003 roku, a Burns został skazany miesiąc później.

Można powiedzieć, niestety, że rok 2002 zapisał się nieco w kryminalnej historii Stanów Zjednoczonych. Latem tego roku doszło do szeregu głośnych uprowadzeń dzieci. Dodatkiem były szerokie relacje medialne dotyczące wybranych przypadków, a był to bardzo „dobry” sposób na wywołanie ogólnokrajowej paniki. Mimo wszystko, skupienie się na uprowadzeniach dzieci skłoniło rząd do podjęcia działań. Wiele stanów wprowadziło systemy tzw. Amber Alerts.

Amber Alert, najprościej mówiąc, jest wiadomością rozpowszechnioną przez specjalny system do całego społeczeństwa, w celu zwróceniu większej uwagi na potencjalne zauważenie poszukiwanego dziecka. Cały proces rozpoczął się w USA, jednak dziś jest już rozpowszechniony na dużą część świata, nawet w Polsce – pod tą samą nazwą lub zwykłym Child Alert.

Jest to bardzo ciekawy temat, więc może kiedyś doczekasz się o nim artykułu spod mojej ręki. Wróćmy jednak do przeciwległej do Filadelfii Kalifornii i tego, co w międzyczasie dzieje się z Jaycee.

JAYCEE DUGARD cz. 2

W czerwcu 2002 roku straż pożarna w Antiochii odpowiada na zgłoszenie pewnej nieletniej osoby z urazem barku. Do incydentu miało dojść w basenie na terenie należącym do państwa Garrido. Informacja ta jednak nie jest przekazana dalej, gdyż w rejestrze nie widnieje żadna informacja o nieletnim – lub nawet basenie – pod adresem domu rodziny Garrido.

W 2006 roku jeden z sąsiadów Garrido dzwoni pod 911, aby poinformować, że na podwórku znajdują się tajemnicze namioty, w których mieszkają dzieci. Zastępca szeryfa przyjeżdża na miejsce i rozmawia z Phillipem przed domem przez około 30 minut. Jednak i z tej interwencji nic nie wynika - policjant odchodzi, jedynie informując, że naruszeniem prawa jest „mieszkanie” poza domem na terenie własnej posesji.

4 listopada 2009 roku kalifornijskie Biuro Inspektora Generalnego wydaje raport, według którego Phillip Garrido jest nieprawidłowo sklasyfikowany jako wymagający jedynie niskiego poziomu nadzoru. W dokumencie opisany jest przypadek z przeszłości, około 1992 roku, gdzie agent do spraw zwolnień warunkowych spotkał w domu dwunastoletnią dziewczynkę, ale przyjął wyjaśnienie Garrido, że dziecko było córką jego brata.

Brat Garrido potwierdził potem telefonicznie, że nie ma dzieci.

Takich policyjnych pomyłek było więcej – z perspektywy osoby zbierającej informacje o tej sprawie, praktycznie karygodnych oraz pozbawionych logicznego myślenia; myślę, że ty również to widzisz.

24 sierpnia 2009 roku Garrido odwiedza biuro Federalnego Biura Śledczego w San Francisco, gdzie zostawia esej zawierający jego poglądy na temat religii i seksualności – pisze w nim, w jaki sposób wyleczył swoje dewiacyjne zachowanie, a także jak te informacje mogą być wykorzystane w leczeniu innych seksualnych przestępców. Tego samego dnia Phillip razem ze swoimi dwiema córkami (dziećmi jego i Jaycee) przychodzi na teren Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley. Miasto to znajduje się około 40 minut autem od Antioch. Na miejscu, w biurze policji kampusu, mężczyzna prosi o pozwolenie na zorganizowanie wydarzenia, które ma być częścią autorskiego programu “God’s Desire”. Przez swoje dziwne zachowanie jest poproszony o pojawienie się następnego dnia, a przy okazji pobrane zostają jego dane osobowe.

Właśnie wtedy pracownicy biura zyskują cenny czas na dogłębne sprawdzenie, kim w ogóle jest Phillip Garrido - w rejestrach ciągle przecież widnieje jako zwolniony warunkowo przestępca na tle seksualnym. Oczywistym jest, że ta informacja od razu budzi w pracownikach biura policji ogromny niepokój. Związek z tym mają też dwie małe dziewczynki, które wyglądały podejrzanie blado…

25 sierpnia 2009 roku Garrido ponownie zjawia się w biurze, razem z córkami, aby ponowić prośbę. Oprócz swojego ekscentrycznego sposobu bycia, pracownikom kampusu rzuca się w oczy bardzo podejrzane uległe zachowanie dzieci. To, wraz z kilkukrotnym naruszeniem warunków swojego zwolnienia, daje podstawę do pełnoprawnego umożliwienia zatrzymania Phillipa. Jednak ani on, ani dziewczynki nie wracają do swojego domu.

Do biura ds. zwolnień warunkowych przychodzi wiadomość głosowa od jednej z oficerek na terenie kampusu. Po jej wysłuchaniu dwóch agentów jedzie do domu Phillipa jeszcze tego samego dnia. Po przybyciu na miejsce Garrido zostaje skuty, ale przeszukanie domu nie przynosi oczekiwanych efektów – nie udaje się odnaleźć dziewczynek, jedynie Nancy i jej własną mamę. Tłumaczone jest to tym, że dziewczynki są tak naprawdę córkami krewnego, a przestępca dostał pozwolenie od ich rodziców, aby się nimi opiekować.

Po zapoznaniu się z aktami, Garrido zostaje odwieziony do domu, ale następnego dnia ma ponownie zgłosić się do biura w celu omówienia jego wizyty w Berkeley, a także podejrzeń co do dziewczynek, które mu wówczas towarzyszyły.

Właśnie w ten sposób, 26 sierpnia 2009 roku, w Concord, również w Kalifornii, Garrido wchodzi do biura zwolnień warunkowych w towarzystwie Nancy, dwóch dziewczynek i Jaycee. Ta ostatnia na miejscu przedstawiana jest jednak jako Allissa. Oficer oddziela wszystkie trzy dziewczynki od ich “opiekunów”, aby móc porozmawiać z nimi na osobności. Jaycee przyznaje, że te dwie młodsze są jej córkami. Broni także Garrido w odniesieniu do jego przestępstw na tle seksualnym, uznając, że jest wspaniałym i dobrym dla dzieci człowiekiem. Dwie dziewczynki również potwierdzają tą wersję.

Jednak lód zaczyna się kruszyć gdy oficer kładzie nacisk na szczegóły dotyczące tożsamości “Allissy”. Jaycee natychmiast przyjmuje postawę obronną, denerwując się i twierdząc, że rodzina Garrido pomaga jej ukrywać się przed przemocowym mężem z Minnesoty.

Brzmi to trochę jak syndrom sztokholmski, nie sądzisz?

Gdy na miejscu w końcu pojawia się sama policja, Garrido przyznaje się do porwania i zgwałcenia “Allissy”, która właśnie zostaje zidentyfikowana jako zaginiona od 18 lat Jaycee Dugard.

The phrase Stockholm Syndrome implies that hostages cracked by terror and abuse become affectionate towards their captors... Well, it's, really, it's degrading, you know, having my family believe that I was in love with this captor and wanted to stay with him. I mean, that is so far from the truth that it makes me want to throw up... I adapted to survive my circumstance.

-Jaycee Dugard 7 lat po wyzwoleniu

Już 27 sierpnia 2009 roku Jaycee zostaje ponownie połączona ze swoją mamą, zachowując przy okazji pieczę rodzicielską nad swoimi dwiema córeczkami.

28 kwietnia 2011 roku para Garrido przyznaje się do porwania i gwałtu z użyciem siły. 2 czerwca tego samego roku Phillip zostaje skazany na 431 lat do dożywocia. Nancy zostaje skazana na 36 lat do dożywocia, co oznacza, że w sierpniu 2029 roku będzie kwalifikować się do zwolnienia warunkowego.

WSPÓŁCZESNOŚĆ

Co dzieje się z obiema kobietami na stan dzisiejszy?

Niestety na temat Eriki nie jestem w stanie znaleźć rzetelnie potwierdzonych informacji - trzeba też przyznać, że sprawa jej porwania nie odbiła się aż tak dużym echem, jak sprawa Jaycee, dlatego na jej temat w sieci jest znacznie mniej wiadomości. To, czego można być pewnym, jest to, że Erica ma dzisiaj około 30 lat. Warto pamiętać jednak o heroicznym zachowaniu tej zaledwie 7-letniej (w chwili porwania) dziewczynki, jako przykład przede wszystkim ogromnej odwagi!

Jaycee natomiast dość aktywnie udziela się w świecie mediów, dzieląc się swoją historią. W 2011 wydała książkę “A Stolen Life: A Memoir”, w której opisuje 18 lat niewoli, m.in. jak radziła sobie w traumatycznych sytuacjach. 5 lat później ukazała się kolejna książka jej autorstwa “Freedom: My Book of Firsts”, gdzie pisze o swoim życiu po wyzwoleniu.

źródło
źródło

Jaycee ma obecnie 44 lata, a w internecie można znaleźć mnóstwo wywiadów z jej udziałem. W traumie i połączeniu się na nowo ze swoją biologiczną rodziną pomagała jej np. terapia z udziałem koni, o czym również głośno mówi. Ba, ma nawet własną fundację, dzięki której niesie pomoc rodzinom doświadczającym poważnych kryzysów, wyzwań lub konfliktów. Głównym mottem organizacji jest “Just Ask Yourself To Care”.

Ciężko zmieścić 18 lat historii na paru stronach, i na pewno ten artykuł mógłby być o wiele dłuższy, jednak nie chciałam się skupiać na tych brutalniejszych aspektach aż tak szczegółowo. Ten materiał ma bowiem pokazać, jak bardzo różnić mogą się od siebie zaginięcia, jak bardzo ważne jest skrupulatne i aktywne działanie, jak bardzo ważna, np. w procesie śledczym, jest uważność i wrażliwość na subtelne – i nie tylko – zmiany.

Co by się stało, gdyby Erica nie uwolniła się z taśmy klejącej na jej nadgarstkach? Lub gdyby nie udało jej się wybić okna?

Co by się stało gdyby Jaycee powiedziała spotkanemu na początku sąsiadowi prawdę? Lub gdyby Garrido nie zjawił się ze swoim planem wydarzenia w Berkeley?

Na te pytania nie będziemy już nigdy znać odpowiedzi, możemy jedynie spekulować. Mimo to warto przypomnieć sobie historie szczęśliwych zakończeń i zreflektować, jak bardzo różnie mogły się one potoczyć…

Autorka: Julia Skrzypiec, wolontariuszka Fundacji Zaginieni

Zdjęcie: People.com, Wikipedia, Medium.com

Wybitny. Inteligentny. Niezwykły. Utalentowany. Geniusz. Tak najczęściej przedstawiany jest Michał.

I.

Michał Jakub Łysek Przyszedł na świat 1 marca 1973 roku w Krakowie. Nie miał rodzeństwa. Chociaż Michał na pierwszy rzut oka zdawał się być mało przystępny, zdystansowany, zawsze z poważną miną, jednak w swoim niewielkim gronie bliskich przyjaciół zmieniał się nie do poznania.

Serdeczny, uśmiechnięty, z burzą gęstych długich włosów i ogromnym poczuciem humoru. Wrażliwy, dusza romantyka. Zawsze chętny do pomocy. Miał wiele pasji. Był spragniony świata. Pisał wiersze. Kochał podróżować, uwielbiał muzykę, pochłaniał tony książek. Potrafił przejechać pół Europy na rowerze. Pasjonowała go fotografia. Z każdej wycieczki przywoził mnóstwo zdjęć i ciekawych historii do opowiedzenia, których jego znajomi zawsze chętnie wysłuchiwali.

Podczas jednej z takich zagranicznych rowerowych wycieczek Michał poznał we Francji dziewczynę, młodą studentkę Akademii Sztuk Pięknych. Wielkanoc 1997 roku planowali spędzić razem.

Michał nie opuścił ani jednego koncertu swojego ukochanego, holendersko-angielskiego zespołu rockowego The Legendary Pink Dots – teksty ich piosenek tłumaczył i publikował w Internecie. Nie rozstawał się ze swoją ulubioną książką, którą był „Kubuś Puchatek”. Podziwiał piękno przyrody i zwierząt, a najbardziej kochał delfiny, które uważał za niezwykle inteligentne. Próbował przekonywać swoich znajomych, by nie jedli tuńczyków – podczas połowów tych ryb delfiny umierają w męczarniach, zaplątując się w wielkie sieci.

Michał odnalazł miłość swojego życia jeszcze w dzieciństwie. Była nią matematyka – królowa wszystkich nauk i królowa jego serca. Jego uzdolniony ścisły umysł pozwalał mu na branie udziału w licznych konkursach matematycznych. W 1992 roku Michał wygrał licealne Międzynarodowe Zawody Matematyczne w kategorii klas IV o profilu matematyczno-fizycznym. Takie osiągnięcie umożliwiało wybranie dowolnej uczelni wyższej bez obowiązku zdawania egzaminów wstępnych.

Ale Michał nie należał do osób, które spoczywają na laurach. Zdecydował się na wybór jedynej uczelni, której nie obejmował przywilej otrzymany w konkursie. Niedługo później więc Michał przystąpił do egzaminów wstępnych na kierunek Matematyka na Uniwersytecie Jagiellońskim.

II.

Na studiach szło mu doskonale. Na III roku wybrał sekcję teoretyczną – jedną z najciekawszych, ale i najtrudniejszych na tym kierunku. Interesowały go układy dynamiczne i fizyka matematyczna. Michał został dwukrotnie stypendystą Ministra Edukacji Narodowej, a na V roku udał się na Uniwersytet Oksfordzki dzięki otrzymanemu stypendium Fundacji Stefana Batorego. Pisał pracę magisterską na temat teorii chaosu. Po obronie Michał planował rozpocząć studia doktoranckie oraz prowadzić ćwiczenia z układów dynamicznych.

Zabrakło mu czasu.

III.

14 marca 1997 roku. Michał umówiony był z kolegą. Rozmawiali, słuchając hitów The Legendary Pink Dots, potem wybrali się na spacer, który jednocześnie miał być odprowadzką kolegi. Michał zabrał ze sobą rower – zdecydował, że w drodze powrotnej wsiądzie na niego i tak wróci do domu.

Mniej więcej w tym samym czasie dwoje uczniów krakowskiego technikum zastanawiało się, jak spędzić to piątkowe popołudnie. Zaczynał się weekend, fajnie by było jakoś się rozerwać, jednak ani Pawłowi T., ani Wojciechowi K., żaden kreatywny pomysł nie przychodził do głowy. Uznali, że kilka orzeźwiających piw ich zainspiruje. Inspiracja przyszła – ale nie taka, jakiej można by się spodziewać po nastolatkach.

Nastolatkowie lubią piłkę, lubią czytać komiksy, grać w gry komputerowe, może zrobić zabawnego psikusa sąsiadom. Na pewno nie zabijać. A to właśnie ten pomysł Wojciech i Paweł uznali za doskonały sposób rozrywki. No dobrze, pomysł jest, ale jak go zrealizować? Znajomy ma kij bejsbolowy. Gruby, drewniany, ciężki.  Taki raz dwa może pozbawić życia. Gdzie zapolować? Ulica Do Wilgi jest w sam raz. A kto będzie ofiarą? Zobaczą, kto akurat im się nawinie. Wtedy wybiorą.

Może kobieta? Skręciła za wcześnie.

Mężczyzna? Ale było ich dwóch. Nie daliby im rady, nie są tak silni.

Wtem nadjechał chłopak na rowerze. Niewiele starszy od nich. A co najważniejsze, sam. 

IV.

W momencie, gdy Michał znalazł się na ulicy Do Wilgi, nieoczekiwanie ktoś strącił go z roweru, a on sam otrzymał kilka potężnych ciosów w głowę. Po tym ataku oprawcy zbiegli. Michał, ledwo przytomny, zdołał jeszcze o własnych siłach wrócić do mieszkania przy ul. Brożka. "Tatuś, otwórz, napadli mnie" - te słowa usłyszał ojciec, który otworzył mu drzwi.

Michał zdążył wejść do mieszkania, pójść do łazienki, żeby zmyć krew, a po chwili stracił przytomność.

Państwo Łysek przez 20 minut próbowali dodzwonić się na pogotowie – i bynajmniej nie dlatego, że linia była zajęta. Kiedy już się dodzwonili, dyspozytorka, zamiast wysłać karetkę, zaczęła zadawać mnóstwo zbędnych pytań.

Zanim pogotowie w końcu przyjechało pod wskazany adres, minęła godzina. Michał w końcu został zabrany do szpitala. Wciąż był nieprzytomny. I tej przytomności nie odzyskał już nigdy. Obrażenia były tak rozległe, że zmarł w szpitalu 16 marca 1997 roku.

Pomimo tragedii, rodzice Michała podjęli niezwykle trudną i szlachetną decyzję o oddaniu organów swojego jedynego dziecka do przeszczepu. Wiedzieli, że Michał, który zawsze był gotów do pomocy innym, tego by chciał. Jego twardówki, nerki, serce trafiły do potrzebujących i dały innym życie, które Michałowi zostało w tak okrutny sposób odebrane.

Pogrzeb Michała odbył się 21 marca 1997 roku. Około tysiąc osób żegnało uzdolnionego młodego człowieka. W południe zawyły syreny, wstrzymano ruch uliczny na minutę. Wieczorem mieszkańcy Krakowa symbolicznie zapalili w oknach znicze. Został zorganizowany również Marsz Milczenia przeciwko przemocy, w którym wzięło udział przeszło kilkadziesiąt tysięcy osób.

V.

Szybko wszczęto poszukiwania sprawców napadu. Została wyznaczona nagroda za wskazanie zabójców Michała przez ministra sprawiedliwości. Tymczasem Paweł i Wojciech uznali swój wyczyn za godny uwagi na tyle, by chwalić się wśród swoich kolegów ze szkoły, że „pobili jakiegoś długowłosego”. Nie spodziewali się jednak, że napadnięty przez nich młody człowiek nie przeżył ataku.

Wkrótce chłopcy zostali zatrzymani. Przyznali się do winy, nigdy jednak nie okazali skruchy ani nie przeprosili rodziców Michała. Mimo że popełnili zbrodnię jak dorośli, zostali osądzeni jako nieletni. Zgodnie z wyrokiem Sądu Rodzinnego i dla Nieletnich w Krakowie – Podgórzu, 30 stycznia 1998 roku Wojciech K. i Paweł T. zostali umieszczeni w zakładach poprawczych (Paweł w Barczewie, Wojciech w Pszczynie) do ukończenia 21. roku życia.

Poprawczak. Za odebranie życia. Dla rozrywki. Wyrok przyjęto z niedowierzaniem i oburzeniem, zarówno przez społeczeństwo, jak i rodziców Michała. Niestety, wówczas była to najsurowsza kara przewidziana dla nieletnich. Dopiero tragedia Michała przyczyniła się do nowelizacji kodeksu karnego.

VI.

W 2002 roku zabójcy Michała wyszli na wolność po 5 latach odsiedzenia kary. Skończyli 21 lat. Wojciech w maju, Paweł 5 miesięcy później.

W trakcie odbywania wyroku Paweł próbował skrócić okres przebywania w zakładzie poprawczym za wszelką cenę. W 2000 roku nie stawił się w zakładzie po dwutygodniowej przepustce, przyznanej w ramach leczenia ręki. Zamiast tego ciągle dosyłał zwolnienia lekarskie. Sąd jednak nakazał natychmiastowe stawienie się Pawła z powrotem w miejscu odbywania kary.

Później Paweł otrzymał miesięczny urlop, ale i z niego nie miał zamiaru wracać. Wydano za nim wówczas list gończy. Został zatrzymany, ale nie pociągnięto go do odpowiedzialności za samowolne przedłużenie urlopu, nie uznano tego bowiem za przestępstwo.

Rodzice Pawła starali się o wcześniejsze zwolnienie syna, składając wniosek do sądu o jego wcześniejsze zwolnienie. Sąd jednak nie wyraził zgody, uzasadniając swoją decyzję względami społecznymi. Natomiast resocjalizacja Wojciecha przyniosła pozytywne efekty, a wychowawcy przyznali mu bardzo dobrą opinię. Opuścił poprawczak zgodnie z ustalonym przez sąd terminem, chociaż i jemu zdarzyło się nie wrócić z przepustki. Musiał być doprowadzony do zakładu.

VII.

Michał Łysek nie został zapomniany. Uczelnia, na której studiował, postanowiła uhonorować swojego wybitnego studenta w piękny sposób. Uniwersytet Jagielloński corocznie funduje stypendium im. Michała Jakuba Łyska dla najzdolniejszych matematyków, o które mogą się ubiegać studenci, doktoranci oraz pracownicy naukowi Instytutu Matematyki. Stypendium jest przyznawane każdego roku w marcu, w rocznicę śmierci Michała.

Michał żyje, dopóki będzie się o nim mówić. Można poznać go bliżej, słuchając The Legendary Pink Dots, czytając Kubusia Puchatka czy zagłębiając się w teorię chaosu. Można również Michała odwiedzić – jego grób znajduje się na Cmentarzu Batowickim w Krakowie.

Dziś Michał miałby 51 lat. Może założyłby własną rodzinę… Na pewno posiadałby imponujący dorobek naukowy.

Non omnis moriar.

*Cytat w tytule artykułu pochodzi z przetłumaczonego tekstu piosenki Legendary Pink Dots, ulubionego zespołu Michała.

Źródła:

  • https://gazetakrakowska.pl/minelo-15-lat-od-brutalnego-zabojstwa-michala-lyska/ar/531997
  • https://www.se.pl/krakow/wyszli-na-miasto-zapolowac-i-zatlukli-genialnego-studenta-matematyki-w-tym-roku-minelo-25-lat-od-smierci-michala-aa-pqzS-S2UV-i2EE.html
  • https://wiadomosci.onet.pl/krakow/po-smierci-michala-plakal-caly-krakow-zatlukli-go-dla-zabawy-kijem-bejsbolowym/2yzg01p
  • https://wiadomosci.wp.pl/krakow/jeden-z-zabojcow-michala-lyska-odzyskuje-wolnosc-6108991300420737a
  • https://matinf.uj.edu.pl/aktualnosci/-/journal_content/56_INSTANCE_SaA7HRzna0dW/41633/150319273
  • https://im.uj.edu.pl/studia/sin/stypendium-im-michala-jakuba-lyska
  • https://www.uj.edu.pl/wiadomosci/-/journal_content/56_INSTANCE_d82lKZvhit4m/10172/151726855
  • https://wiadomosci.onet.pl/na-tropie/zabili-dla-rozrywki/v7lw2
  • https://dziennikpolski24.pl/zabojca-lyska-na-przepustce/ar/2280640
  • https://krakow.wyborcza.pl/krakow/7,44425,840571.html
  • https://krknews.pl/kartka-z-kalendarza-14-marca-ta-zbrodnia-wstrzasnela-krakowem/

Autorka: Martyna Gregorczuk, wolontariuszka Fundacji Zaginieni

Zdjęcie: Gazeta Krakowska

20 sierpnia 1989 roku w jednej z luksusowych rezydencji w Beverly Hills doszło do brutalnego zastrzelenia pewnego małżeństwa. Oba ciała zostały znalezione jeszcze tego samego dnia w jednym z pokoi willi. W tle ciągle grał telewizor, który para oglądała przed swoją śmiercią.

Na policję zadzwonił starszy z synów pary, a funkcjonariusze po przyjechaniu na miejsce zbrodni spotkali drugiego z braci, panicznie płaczącego na trawniku przed domem. W tamtym momencie pierwsze podejrzenia co do motywu zbrodni padły na porachunki mafijne, zemstę, bądź kradzież majątku znanej i szanowanej rodziny Menendez. 

Wątpliwości służb co do tych wniosków zaczęły się pojawiać w momencie, w którym obaj bracia, zamiast przeżywać żałobę, upajali się w fortunie brutalnie zamordowanych rodziców, wydając ogromne sumy pieniędzy na… praktycznie wszystko.

Droga do bogactwa

José Enrique Menendez urodził się 6 maja 1944 roku. Wychowywał się w uroczej Hawanie, stolicy Kuby, lecz w wieku 16 lat przeprowadził się do Stanów Zjednoczonych. Na Uniwersytecie Południowego Illinois w Carbondale otrzymał stypendium pływackie, a dodatkowo poznał tam swoją przyszłą żonę, starszą o 3 lata Mary Louise Andersen. Kobieta posługiwała się wśród znajomych i rodziny ksywką ‘Kitty’.

W 1963 roku młodzi pobrali się, w konsekwencji przeprowadzając się razem na wschód Stanów. Tam José kontynuował naukę, będąc znany ze swoich wysokich ambicji i chęci do bycia jak najlepszym. Dzięki takim charakterystykom szybko zdobywał zaufanie pracodawców oraz zapewniał sobie posady na wysokich stanowiskach w prestiżowych firmach. W pewnym etapie swojej dynamicznej kariery zawodowej Menendez, pracując w wytwórni płytowej, kończył zarabiał aż 500 000 dolarów rocznie.

Po podjęciu decyzji o zmianie pracy Menendez szybko został zatrudniony przez Carolco Pictures, która zyskała znaczącą reputację dzięki filmom Sylvestra Stallone'a - serii „Rambo”. W 1986 roku Menendez zabrał ze sobą swoją rodzinę do Kalifornii, gdzie jego misją było ożywienie upadającej spółki zależnej, International Video Entertainment. Oczywiście, udało mu się to, a przeprowadzka przyniosła nowy poziom dochodów – wynosiły one 1 milion dolarów rocznie. Z pewnego powodu, o którym dowiesz się niedługo, w październiku 1988 roku José zdecydował się jednak opuścić tę okolicę. Kupił dla swojej rodziny dom o powierzchni prawie 840 metrów kwadratowych w Beverly Hills, który posiadał basen i kort tenisowy. Nikt nie spodziewał się, że w posiadłości rodziny Menendez, w której przed kupnem przebywali od czasu do czasu sami Michael Jackson i Elton John, dojdzie do tak krwawego morderstwa.

Rygorystyczne dzieciństwo

W międzyczasie, podczas tej całej drogi, na świat przyszli w odstępie dwóch lat od siebie Lyle i Erik Menendez. Pierwszy, Lyle, urodził się 10 stycznia 1968 roku w Nowym Jorku, natomiast Erik 27 listopada 1970 roku w New Jersey. Gdy chłopcy byli dziećmi, ich rodzice żyli na poziomie amerykańskiej klasy średniej. Bliscy i tak zeznawali, że „bracia nigdy nie dowiedzieli się czym jest bieda”.

Erik, José i Lyle Menendez

Kiedy chłopcy byli młodzi, sport był nieodłącznym elementem ich życia. Mimo to niektórzy postronni obserwatorzy pamiętają, że bracia nie wydawali się dobrze przy nim bawić. Według byłego trenera pływania, Lyle i Erik pośród grupy rówieśników wyróżniali się niechęcią i spędzali większość czasu sami ze sobą. Lyle był psotny i często wdawał się w drobne sprzeczki, a Erik wydawał się do bólu nieśmiały.

Kiedy José zdecydował, że jego młodzi synowie powinni się doskonalić, dał im wybór między piłką nożną a tenisem. Chłopcy wybrali tenis, a José wniósł swoją ogromną determinację na twardy kort. Godzina po godzinie sąsiedzi z New Jersey słyszeli dźwięki piłek tenisowych uderzanych tam i z powrotem. Podobno już o 6:30 rano Erik i Lyle wychodzili na chłodne powietrze, żeby po chwili posłusznie wykonywać wykrzykiwane przez ojca instrukcje.

Erik z kolei był dobrym pływakiem w klubowej drużynie pływackiej. Natomiast po jednym z wyścigów, podczas gdy inni rodzice chwalili dzieci, które ukończyły tor daleko za Erikiem, José wyciągnął syna z wody i ubrał, upokarzając go przed rówieśnikami. Podczas gdy to się działo, Kitty zwyczajnie stała w pobliżu.

Zainteresowanie José doskonałością Lyle'a też wykraczało poza „normalne”. Według większości zeznań José chciał, aby Lyle był najlepszy w historii we wszystkim. Z czasem temperament Lyle'a dawał o sobie znać i wybuchał podczas gry na korcie. Zamiast słuchać i pracować nad potknięciami z trenerem, uderzał w piłki kilka razy z rzędu tak mocno jak tylko mógł, a jego gra z przeciwnikami stawała się coraz bardziej agresywna. Codzienne życie już od najmłodszych lat pod presją bycia idealnym pozostawiało coraz większe, może umyślnie niezauważane, rany na psychice Lyle’a i Erika. Piętno „porażek”, jak to ojciec chłopców postrzegał ich odbiegające od perfekcji wyniki na różnych płaszczyznach, stawało się niemal nie do zniesienia dla obu braci. 

Pod przykrywką perfekcyjności

Prawdziwym powodem przeprowadzki z Kalifornii do Beverly Hills wcale nie była prestiżowa okolica, a załamująca się reputacja rodziny po pewnym incydencie.

Calabasas w stanie Kalifornia do dzisiaj uchodzi za jedno z najbogatszych miast w Stanach Zjednoczonych. Mieszkając tam, Lyle i Erik wpadli w towarzystwo błyskotliwych i przystojnych młodych mężczyzn. W takim otoczeniu łatwo było ugiąć się, aby jak najlepiej dopasować swój styl bycia i być w końcu akceptowanym. Przykładem tego okazał się Erik, stając się coraz bardziej pewny siebie i zbuntowany.

Latem 1988 roku na terenie Calabasas dochodziło do włamań. Celem były pieniądze, biżuteria, nawet sejfy. Śledztwo doprowadziło właśnie do grupy, do której należeli bracia, a konkretniej – do samego Erika. Abstrakcją było to, że żaden z członków tejże grupy nie potrzebował pieniędzy. Kierowała nimi chęć poczucia adrenaliny. W czasie, gdy sprawa włamań została rozwiązana, José był wściekły, natomiast, co ciekawe, nie obwiniał za to, co się stało, młodszego syna, a jego kolegów. Tę część swojej rodzinnej historii José i Kitty chcieli zachować wyłącznie dla siebie. Właśnie dlatego przeprowadzili się do Beverly Hills: aby napisać kolejny, a zarazem – czego nie mogli jeszcze wówczas wiedzieć – ostatni rozdział ich historii.

Przyjaciele

Jeszcze w Calabasas Erik poznał niejakiego Craiga. Razem, jako bliscy znajomi, napisali niepokojący scenariusz zatytułowany „Przyjaciele”. 62 strony tekstu opowiadały historię egocentrycznego syna bogatej pary, Hamiltona, który znajduje testament rodzinny i odkrywa, że ma odziedziczyć 157 milionów dolarów. Popełnia pięć morderstw, zaczynając od własnych rodziców…

A gloved hand is seen gripping the doorknob and turning it gently. The door opens, exposing the luxurious suite of Mr. and Mrs. Cromwell lying in bed. Their faces are of questioning horror as Hamilton closes the door behind gently, saying . . .
 
“Good evening, mother. Good evening, father . “ (His voice is of attempted compassion but the hatred completely overwhelms it). All light is extinguished, and the camera slides down the stairs as screams are heard behind.

fragment scenariusza

Scenariusz mógłby nie stanowić żadnego dowodu, gdyby nie to, co wydarzyło się w sierpniu 1989 roku. Jednak do szczegółów przejdziemy niedługo, obiecuję. 

W tym samym czasie Lyle był na pierwszym roku studiów w Princeton. Po jednym semestrze, jesienią 1987 roku, został oskarżony o plagiat pracy na zajęcia z psychologii. Chłopaka zawieszono na rok. Na początku 1989 roku Lyle wznowił studia, a jego narzeczona również osiedliła się w Princeton, pracując jako kelnerka. Tam poznała innego kelnera, Donovana Jay Goodreau, którego zapoznała ze starszym z braci.

Goodreau stał się najlepszym przyjacielem Lyle’a. Kilka tygodni po tym, jak się poznali, Lyle zabrał Donovana na grób ojca José w północnym New Jersey. Przez trzy godziny, w zimnie, obaj stali na cmentarzu, podczas gdy Lyle zwierzał się z ciężaru naśladowania jego ojca. 

W kwietniu Lyle przedstawił Donovana swoim bliskim krewnym, nawet przywiózł go do domu w Beverly Hills. Goodreau mówił, że było to wyjątkowe doświadczenie. Kolacja była jak sesja podsumowująca. Lyle wiedział, że José będzie go wypytywał o wszystko.

Wiosna 1989 roku przyniosła kolejne problemy, głównie z zachowaniem Lyle'a. Jednego dnia zabrał on Goodreau na przejażdżkę zmotoryzowanym wózkiem golfowym po pofałdowanych i zadbanych wzgórzach pola. José, łagodnie rzecz ujmując, nie był zbytnio zadowolony. Dlaczego? Ponieważ przez ten wybryk przywileje golfowe rodziny Menendez zostały zawieszone na rok. Pomimo ciągłych kłopotów, rodzina pozostała zżyta. Erik zaczął rywalizować w serii turniejów tenisowych w całym kraju. Jeden z nich odbywał się w uciążliwym upale pod koniec lipca. Mimo tego José trenował z synem od rana. Gdy wymęczony Erik wlókł się z powrotem do swojego pokoju hotelowego po dniu intensywnej rywalizacji, ojciec towarzyszył mu, aby dać swojemu synowi masaż i w ten sposób pomóc mu się zrelaksować.

Wielki dzień i jego skutki

20 sierpnia 1989 roku, pod wieczór, na terenie posiadłości rodziny Menendez rozległy się odgłosy strzałów. José został postrzelony ze skutkiem śmiertelnym – sześć razy w tył głowy. W kierunku Kitty zostało oddanych łącznie aż dziesięć strzałów. Starała się uciec, czołgając się po podłodze, jednak w jej przypadku śmiertelny okazał się strzał w policzek. Ostatnim, co zobaczyli przed śmiercią, był widok ich własnych dzieci z dwiema strzelbami wycelowanymi prosto w nich.

Rezydencja w Beverly Hills
José i Kitty Menendez
Zdjęcie z miejsca zbrodni

Obaj bracia przez jakiś czas pozostali w domu, myśląc, że któryś z sąsiadów, słysząc strzały, zadzwoni na policję. Gdy tak się nie stało, pozbyli się swoich ubrań, które były poplamione krwią, a następnie zakopali strzelby gdzieś wzdłuż ulicy Mulholland Drive. Musieli jednak zapewnić sobie jakieś alibi, i w tym celu udali się do kina. Wszystko poszłoby zgodnie z planem, gdyby nie to, że na bilecie była widoczna godzina seansu. Porzucając swój pierwotny plan pojechali w zamian na festiwal „Taste of L.A.” w Santa Monica.

Po powrocie do domu, na miejscu dalej nie było policji. Trzeba było podjąć kolejny krok. Właśnie wtedy Lyle zadzwonił pod numer 911, aby zgłosić, że jego rodzice zostali zabici przez nieznanych sprawców. Policji zeznali, że wyszli tego wieczoru obejrzeć film, ale musieli się wrócić po dowód osobisty Erika. To właśnie wtedy mieli odkryć zmasakrowane ciała swoich rodziców. Ze względu na brutalność, jaką zastały służby na miejscu zbrodni, zaczęto od razu wypuszczać hipotezy o prawdopodobnym udziale mafii. Samych braci nawet nie poproszono o testy na pozostałości prochu po wystrzale, a te pomogłyby ustalić, czy niedawno strzelali z broni palnej…

W następnych miesiącach żaden z braci Menendez nie zachowywał się jak syn, który niedawno znalazł oboje swoich rodziców martwych w brutalnej, krwawej scenie morderstwa. 

Lyle kupił Rolexa, Porsche, mnóstwo ubrań i restaurację w Princeton. Erik zafundował sobie Jeepa Wranglera i osobistego trenera tenisa, dzięki któremu mógł dalej grać na korcie w meczach na skalę światową. Bracia opuścili też rezydencję w Beverly Hills, przeprowadzając się do równie drogiej Marina del Rey. Wyjeżdżali na Karaiby i do Londynu, jednak inni członkowie rodziny nie uważali tego szału zakupów za coś dziwnego. W ciągu sześciu miesięcy bracia wydali około 700 000 dolarów z fortuny własnego ojca, którego wartość w chwili śmierci szacowano na około 14 milionów dolarów. Podejrzane?

W trakcie śledztwa zaczęto w końcu podejrzewać, że bracia byli najbardziej prawdopodobnymi sprawcami - zauważono oczywisty motyw finansowy i ich wygórowane wydatki po zabójstwach. Poniekąd sprawę ułatwił im Erik, ponieważ przyznał się do morderstw swojemu psychologowi, Jerome'owi Ozielowi, łamiąc tym samym braterski pakt milczenia. Z kolei Oziel wyjawił tą wiadomość swojej kochance. Gdy z nią zerwał, ta w przypływie wściekłości powiedziała policji o zaangażowaniu braci w morderstwo, puszczając skradzione taśmy ze spotkań z psychologiem.

Na tej podstawie Lyle został aresztowany 8 marca 1990 roku, a Erik zgłosił się sam trzy dni później po powrocie do Los Angeles. Zostali osadzeni osobno.

Proces sądowy i wyrok

Po aresztowaniu braci, w latach 1991-1992 debatowano na temat tego, czy nagrania wykonane przez Oziela mogą zostać wykorzystane w sądzie. Sąd Apelacyjny w Kalifornii orzekł, że nagrania nie były chronione. Stwierdził, że dyskusje między psychologiem a braćmi odbywały się podczas sesji, które nie miały na celu terapii. Dodatkowo podawano argument uznania braci za „niebezpiecznych pacjentów”, co dawało możliwość legalnego dopuszczenia taśm jako materiałów dowodowych w procesie sądowym. Jednak, co ciekawe, nagranie w którym Erik przyznaje się do morderstw zostało uznane za uprzywilejowaną komunikację, w związku z tym nie stanowiło dowodu w procesie.

Procesy rozpoczęły się w 1993 roku, z osobnymi ławami przysięgłych dla każdego z braci. Transmitowane było dosłownie wszystko, od samych procesów po relacje zdawane przez prawników i adwokatów bezpośrednio przed i po wizycie w sądzie. Wzmagało to narodową obsesję na punkcie sprawy, która wyglądała jak rodem z jakiegoś serialu - dwaj przystojni bracia, morderstwo, tajemnice bogatej rodziny.

Lyle i Erik w sądzie, 13 marca 1990 roku

Pewnie na tym etapie czytania zadajesz sobie jedno pytanie.

Ale dlaczego bracia zastrzelili swoich rodziców? 

Pozwól, że Ci odpowiem… Chociaż w sumie nie ja, a sami bracia i ich kontrowersyjne zeznania.  

Pod opieką swoich obrończyń, Leslie Abramson i Pam Bozanich, bracia zeznali, że zabili swoich rodziców ze strachu o swoje życie. Ich matka została opisana jako samolubna, niestabilna psychicznie alkoholiczka i narkomanka, która stosowała przemoc wobec braci. Natomiast ojciec dopuszczał się na nich molestowania seksualnego. Pamiętasz fragment, w którym napisałam o ojcowskim masażu po jednym z meczy tenisa Erik’a? José, jak twierdzili chłopcy, molestował ich przez lata - Lyle'a w wieku od 6 do 8 lat, a Erika od 6 do 18 lat - a masaże polegały na przestymulowaniu genitaliów synów. Oprócz tego pojawiały się wzmianki o brutalnych gwałtach, zmuszaniu do seksu oralnego, używaniu narzędzi takich jak szczoteczka do zębów do penetracji. Bracia nawet zeznawali, że stosowali cynamon oraz cytrynę w daniach ojca aby móc zmienić smak jego spermy.

Ze względu na dość drażliwy temat, dla zainteresowanych dalszymi szczegółami zamieściłam w źródłach linki do materiałów na Youtube przedstawiających dokładne zeznania braci dotyczące molestowania.

Erik zeznał, że kilka tygodni przed 20 sierpnia powiedział starszemu bratu o molestowaniu seksualnym, którego doświadczał ze strony ojca. Od tamtej pory doszło do paru kłótni, w których José miał grozić dzieciom śmiercią, jeśli nie utrzymają molestowania w tajemnicy. Ostatnia konfrontacja miała miejsce 20 sierpnia 1989 roku. Bracia stwierdzili, że ojciec zamknął się w jednym z pokoi z Kitty, a nigdy do tej pory tak się nie działo. Paranoicznie bojąc się, że zaraz zostaną zabici przez własnych rodziców, Lyle i Erik wyszli na zewnątrz, aby załadować zakupione i przygotowane już wcześniej strzelby.

Pierwszy proces sądowy trwał sześć miesięcy. Zakończył się zawieszeniem przysięgłych, którzy nie byli w stanie uzgodnić, czy Lyle i Erik byli winni morderstwa, czy też działali w samoobronie. Natychmiast ogłoszono, że będą oni ponownie sądzeni razem. Drugi proces odbył się w 1995 roku i był znacznie mniej medialny, bowiem zakazano wnoszenia kamer do sądu. Sędzia orzekł, że nie ma wystarczających dowodów na to, że José znęcał się nad swoimi synami, co było kluczowe dla stwierdzenia samoobrony braci. 

2 lipca 1996 r. bracia zostali ostatecznie skazani za dwa morderstwa pierwszego stopnia i spisek w celu zabójstwa. Karą było dożywocie bez możliwości zwolnienia warunkowego – ze względu na brak wcześniejszej karalności Lyle i Erik uniknęli kary śmierci. Obaj po dziś dzień odbywają wyrok w Richard J. Donovan Correctional Facility w San Diego w stanie Kalifornia.

Krótka recenzja netflixowej ekranizacji

W tym roku na platformie Netflix pojawiło się 9 odcinków opowiadających historię braci Menendez - Monsters: The Lyle and Erik Menendez Story. Jest to drugi sezon serii „Monster” produkcji Ryana Murphy’ego. Pierwszy sezon ukazał się w 2022 roku i opowiadał historię seryjnego mordercy Jeffrey’a Dahmera, który dopuścił się 17 morderstw na innych mężczyznach w latach 1978-1991. 

Miałam przyjemność obejrzeć zarówno pierwszy, jak i drugi sezon tej serii. Piszę „przyjemność”, ponieważ obie produkcje były zrealizowane na naprawdę wysokim poziomie. Uważam, że odcinki były nakręcone w dynamiczny i naprawdę wciągający sposób. Pamiętam, że w przypadku historii Dahmer’a nie miałam praktycznie zastrzeżeń - Evan Peters w roli głównej spisał się znakomicie, odwzorowanie mieszkania mordercy było łudząco podobne, dobór i gra aktorska pozostałych bohaterów także były na bardzo wysokim poziomie. 

Podobnie mogę się wypowiedzieć na temat ekranizacji historii braci Menendez - aktorzy, gra aktorska, odwzorowanie miejsc - wszystko się zgadzało. Jednak tutaj poczułam w paru momentach, że producenci podkręcali poszczególne fragmenty aby zdobyć większą oglądalność lub wzbudzić nieco kontrowersji. Mam tutaj na myśli serialowy wątek z rzekomą relacją romantyczną między braćmi, a nawet poczucie seksualizacji głównych bohaterów w poszczególnych scenach, bądź dodawanie lub przekręcanie niektórych faktów. Muszę przyznać, że czułam się w związku z tym chwilami nieswojo i niezręcznie. Starałam się równolegle pisać artykuł oraz oglądać serial, by mieć większy ogląd. 

Do tego właśnie sprowadza się główna kwestia kontrowersyjna takich adaptacji - czy etycznym jest tworzenie serialowych ekranizacji tak brutalnych historii? Zawsze należy pamiętać oglądając takie produkcje, że opowiadana historia miała miejsce w rzeczywistości. Sądzę, że należy znać autentyczne fakty o danej sprawie zanim obejrzy się taki serial. W przypadku 1 sezonu, rodziny ofiar Dahmera głośno wyrażały swoje niezadowolenie z tego, że jego historia w ogóle została przedstawiona w formacie serialowym. Taka sytuacja również miała miejsce w wypadku sezonu 2, tym razem ze strony samego Erika.

Wypowiedź Erika o serialu, udostępniona przez jego żonę

W sprawie braci Menendez istnieją dwa obozy. Jeden uznaje braci za ofiary systemu, drugi za bezwzględnych, żądnych pieniędzy morderców. Wątpliwości oraz pytań jest wiele. 

Prawdę co do tej sprawy znają tylko 4 osoby - dwie z nich nie żyją, dwie z nich trzymają się swojej wersji po dziś dzień.

W którym obozie jesteś Ty, drogi czytelniku?

Źródła:

Autorka: Julia Skrzypiec, wolontariuszka Fundacji Zaginieni

Zdjęcie: abcnews.go.com

“Po 11 latach ciszy chcę, aby Polska zawrzała od tej sprawy. Mój ukochany wujek, brat mojej mamy, KRZYSZTOF POLKO, został zamordowany” - to fragment posta opublikowanego 5 stycznia ubiegłego roku przez panią Alicję. Kontaktuję się z autorką wpisu, chcę poznać historię Krzysztofa, dowiedzieć się, kim był. Pani Alicja nie ma nic przeciwko publikacjom na temat sprawy Krzysztofa, ale grzecznie i stanowczo odmawia rozmowy o wujku. Swoje stanowisko uzasadnia przykrymi doświadczeniami z dziennikarzami - ale nie tylko to jest powodem. Rozmowy na ten temat i konieczność wracania wspomnieniami do tamtych wydarzeń są dla rodziny jak posypywanie solą rany, która tak naprawdę nigdy do końca się nie zagoiła. Szanuję jej decyzję, nie naciskam...

Historią, którą dziś chcę opowiedzieć, przez chwilę żyła stolica - bo to właśnie w Warszawie życie stracił Krzysztof Polko.

Kim był Krzysztof?

Krzysiek urodził się 12 stycznia 1988 roku w Białej Podlaskiej. Był spokojnym, ułożonym chłopakiem, można nawet rzec: typem introwertyka. Jak wspominają bliscy, kiedy dostał swój pierwszy komputer, urządzenie pochłonęło go bez reszty. Jak to młody człowiek, spędzał sporo czasu na grach - lubił zwłaszcza te typu RPG. Brał udział w zlotach, organizował eventy związane z tym tematem. Był również członkiem lokalnego klubu o nazwie “Biały Kruk”, która zrzesza miłośników fantastyki.

Nie skupiał się jednak tylko na rozrywce - próbował również swoich sił w szeroko pojętej informatyce. W sieci robił różne rzeczy, niejednokrotnie udało mu się np. uzyskać dostęp do cudzych kont. Zdaje się jednak, iż te działania nie miały być złośliwe, chłopak raczej sprawdzał w ten sposób swoje możliwości i wiedzę. Krzysiu na tyle dobrze radził sobie z komputerami, że po ukończeniu liceum w rodzinnym mieście, postanowił wyjechać na studia do Warszawy.

Życie jako student

Był to rok 2007. Młody mężczyzna wybrał Wydział Mechatroniki na Politechnice Warszawskiej. Interesował się informatyką, robotyką, fantastyką i kulturą japońską. Jego życie opierało się zatem w dużej mierze na łączeniu pasji i zainteresowań ze studiami i przyszłością.

Po rozpoczęciu nauki na uczelni Krzysiek zamieszkał w akademiku Żaczek na warszawskim Mokotowie.

Sytuacja materialna Krzysztofa nie była najlepsza. Oczywiście rodzice pomagali mu w miarę możliwości, ale nie opłacali wszystkich wydatków syna. Mógł z ich strony liczyć na zapłatę za akademik i torbę pełną smakołyków przyrządzonych przez mamę. Zatem, aby polepszyć swoją sytuację, chłopak pisał kolegom ze studiów prace zaliczeniowe.

Krzyś nie był duszą towarzystwa. Odwiedzali go czasem koledzy z liceum, sporadycznie wychodził gdzieś ze współlokatorem. Od czasu do czasu uczestniczył też w posiadówkach w większym gronie znajomych. Jego krąg bliskich przyjaciół był wąski. Tylko nieliczne osoby mogły powiedzieć o nim coś więcej poza tym, że był miły i wesoły.

Krzysiek jawi się raczej jako osoba w znacznej mierze pochłonięta swoimi zainteresowaniami, skupiona na swoich pasjach... A wśród tych, na główny plan wysuwała się chęć dogłębnego poznania Japonii - dlatego też młody mężczyzna uczył się samodzielnie języka japońskiego. Nie sposób jednak nie zauważyć, że stoi to w pewnej opozycji względem ostatnich wydarzeń z jego życia - można by wywnioskować, że skoro bez niczyjej pomocy uczył się “jednego z trudniejszych” języków, a do tego pomagał kolegom ze studiów podczas zaliczeń, to musiał posiadać niemałą wiedzę... Dlaczego zatem nie udało mu się obronić tytułu inżyniera?

Jesienią 2012 roku, wówczas 24-letni, Krzysztof musiał zwolnić pokój w akademiku. Został skreślony z listy studentów.

Młody mężczyzna niespecjalnie często jeździł do Białej Podlaskiej, z bliskimi kontaktował się raczej telefonicznie, czy pisał maile. Dzień, w którym zamierzał opuścić akademik, był jednocześnie tym, w którym, zgodnie z obietnicą złożoną rodzicom, miał zjawić się w rodzinnym domu. Może miał zamiar powiedzieć wówczas rodzicom, że nie udało mu się obronić na studiach...

Jeden dzień, który wszystko zmienił

1 października z całą pewnością nie przebiegał tak, jak normalny dzień z życia Krzyśka. Trzeba było się pożegnać i opuścić miejsce, które przez ostatnie kilka lat zdążyło niejako stać się dla tego młodego człowieka domem.

Krzysztof spakował więc swoje rzeczy do torby i poprosił współlokatora o możliwość zostawienia ich w pokoju na około tydzień. Zapytał również, czy po powrocie do Warszawy będzie mógł zatrzymać się tam, jeśli nic innego sobie nie znajdzie. Kolega się zgodził.

Nie jest jasne, co planował Krzyś. Wiadomo, że opuścił akademik o 14:14, co zarejestrował monitoring budynku. Kolejne nagranie przedstawiające studenta pochodzi z autobusu linii 164 o godzinie 14:40. Podróż chłopaka kończy się na przystanku Bartyki o 15:20. Przez kolejne 3 dni nikt nie ma kontaktu z Krzysztofem.

4 października, przed godziną 17:00, nad Wisłą zostają znalezione zwłoki młodego człowieka.

Mężczyzna leżał na plecach, a na jego piersi widniała tylko jedna rana kłuta. Denat nie miał przy sobie dokumentów ani nic innego, co pozwalałoby poznać jego tożsamość. Funkcjonariusze mają więc problem z ustaleniem jego tożsamości. W mediach pojawia się wizerunek młodego mężczyzny. To właśnie tak bliscy dowiadują się o śmierci Krzysztofa.

Miejsce ujawnienia zwłok jest oddalone od przystanku o około 500 metrów, zaś od lewego brzegu Wisły o około 10 metrów. Mężczyzna nie posiadał przy sobie portfela ani swoich dwóch telefonów. Przy ciele znaleziono tylko pewną karteczkę - znajdowała się na niej informacja, jak dostać się na Wał Zawadowski. Co ciekawe, obecnie wiadomo, że z całą pewnością nie napisał jej Krzysztof. Sprawdzono również pismo jego bliskich oraz znajomych, oni jednak także nie byli autorami notatki.

Mimo przeprowadzenia sekcji zwłok nie udało się ustalić dokładnej godziny, o której nastąpił zgon. Ramy czasowe są dość szerokie - patolożka oszacowała bowiem, iż do śmierci studenta mogło dojść między poniedziałkiem a czwartkiem.

Rana na piersi była tylko jedna. Jej głębokość wynosiła 1,5 cm. Zdaniem lekarzy Krzysztof zmarł z powodu krwotoku, a od momentu zadania rany aż do zgonu mężczyzny mogło upłynąć od kilkunastu do kilkudziesięciu minut. Mimo odniesionej rany Krzysiek najprawdopodobniej był przytomny jeszcze przez jakiś czas; uważa się nawet, że mógł się przemieszczać.

Pojawiły się także informacje o otarciach na nadgarstkach, które mogłyby sugerować ciągnięcie denata za ręce, czy też ich związanie. Nie znaleziono jednak żadnych innych śladów mogących wskazywać na tego typu napaść. Brak jest jakichkolwiek obrażeń świadczących o samoobronie. Nie jest również jasne, czy te ślady na nadgarstkach w ogóle miały związek z ostatnimi godzinami życia Krzysztofa.

Co interesujące, na miejscu zdarzenia nie znaleziono narzędzia zbrodni. W okolicy ujawnienia ciała nie było śladów krwi bądź odcisków obuwia, które wskazywałyby na przemieszczanie się ofiary czy napastnika. Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że pogoda 1., jak i 3 października była deszczowa, co mogło spowodować zatarcie tych śladów.

Czy ktoś zamordował Krzysztofa?

Policja ujawniła ujęcia z kamer komunikacji miejskiej. Śledczych zainteresował mężczyzna widoczny całkiem dobrze na nagraniach z pewnego autobusu. Ów człowiek ubrany był w ciemną kurtkę i najprawdopodobniej dżinsy w kolorze niebieskim. Miał krótkie, ciemne włosy. Opuścił autobus na tym samym przystanku i o podobnej godzinie, co Krzyś. Co ciekawe, po opuszczeniu pojazdu mężczyzna zerkał na jakąś kartkę...

Źródło

Narzędzie zbrodni nie zostało nigdy znalezione, stwierdzono za to brak oznak samoobrony na ciele zmarłego. Śladów osób trzecich na miejscu ujawnienia zwłok także nie było.

Mimo sprawdzenia komputera Krzysztofa przez specjalistów z USA oraz przesłuchania rodziny i znajomych, nie udało się nic ustalić.

Nie jest jasne, w jakim celu młody mężczyzna udał się w okolice Wisły.

Była dziewczyna 24-latka podejrzewa, że mógł umówić się z kimś, żeby odebrać zakup dokonany przez Allegro, ale nie zostało to w żaden sposób potwierdzone. Bliscy Krzysztofa mają pewność co do tego, że chłopak nie popełnił samobójstwa.

Początkowo sądzono, że zaginął zarówno portfel, jak i dwa telefony należące do mężczyzny, jednak ostatecznie rodzice znaleźli aparaty telefoniczne w jego rzeczach. Zatem jedyną rzeczą Krzyśka, która po dziś dzień nie została odnaleziona, jest jego portfel.

Sprawa została umorzona. Decyzja ta zapadła między innymi ze względu na brak narzędzia zbrodni bądź jakichkolwiek śladów na miejscu zdarzenia czy na ciele denata. Po dziś dzień nie udało się także ustalić tożsamości tajemniczego mężczyzny z autobusu ani do kogo należała karteczka znaleziona przy zwłokach. 

Nie da się ukryć, że wersja o samobójstwie jest wygodna... ale czy prawdziwa?

JEŚLI JESTEŚ W POSIADANIU INFORMACJI NA TEMAT ZDARZENIA Z DNIA 1 PAŹDZIERNIKA 2012 ROKU, SKONTAKTUJ SIĘ Z POLICJĄ!

Autorka: Marcelina Biała, wolontariuszka Fundacji Zaginieni

Zdjęcie: Facebook

W grudniu 2014 roku Jakub Kazała odwiedził w Białej Rawskiej swoją dziewczynę, a następnie razem wybrali się na imprezę. Wówczas nie wiedział, że już nie wróci do domu. Jego zwłoki znaleziono na pobliskich bagnach.

Historia w tle

Świdrygały to miejscowość położona około 100 km od Warszawy. To właśnie tu, wraz ze swoimi rodzicami – mamą Renatą i tatą Sylwestrem, a także rodzeństwem, mieszkał Jakub Kazała. Był zwykłym chłopakiem – szczupłym, wysokim, o pociągłej twarzy. Uchodził za duszę towarzystwa; postrzegano go jako dobrze wychowanego, spokojnego, sympatycznego, rodzinnego i wygadanego, a także ambitnego, chcącego czerpać z życia pełnymi garściami. Kuba miał różne zdolności, jednak jego pasją była głównie informatyka. Lubił poświęcać czas na majsterkowanie przy sprzęcie. W tym kierunku chciał się rozwijać. Aby móc to realizować, postanowił uczyć się w pobliskiej Białej Rawskiej. W szkole Kuba poznał Olę.

Czas nauki minął szybko, a Jakub już snuł plany dalszego kształcenia. Swoje kroki skierował do stolicy. Ku zdziwieniu rodziny i znajomych nie zdecydował się na ścieżkę kariery opartą na swojej pasji do informatyki, lecz wybrał budownictwo. Szybko okazało się, że decyzja była słuszna – kierunek bardzo mu się spodobał. Choć był dopiero na początku studiów, już zamierzał silnie związać swoją przyszłość z tym kierunkiem. Interesowało go założenie działalności gospodarczej.

Plany na przyszłość

Jakub Kazała studiował zaocznie, miał więc czas, by na co dzień pomagać w pracy swojemu ojcu, prowadzącemu działalność w branży instalacji i serwisu urządzeń chłodniczych. Pracy w firmie raz było więcej, a raz mniej – zwłaszcza poza sezonem, dlatego Kuba, wiedziony chęcią odciążenia budżetu domowego i uzyskania niezależności finansowej, postanowił zatrudnić się na etacie. Szybko uśmiechnęło się do niego szczęście – pobliskie przedsiębiorstwo ogłosiło rekrutację. Jednym z elementów wpływających na dobrą opinię o kandydacie była umiejętność swobodnego porozumiewania się w języku angielskim, co dla Kuby nie stanowiło problemu. Chłopak sprawdził się – został przyjęty. Pracę miał rozpocząć od 2015 roku. Wtedy jeszcze nie wiedział, że nie dojdzie to do skutku.

Życie Jakuba, poza studiami i pracą w firmie ojca, mniej więcej od połowy 2014 roku wypełniały sprawy sercowe. Kuba miał dziewczynę – starszą od siebie Olę, z którą znali się jeszcze z czasów technikum. Wtedy jednak była w związku z Sebastianem. Dziewczyna podobała się Kubie od dawna i gdy tylko dowiedział się, że jest wolna, postanowił spróbować swoich sił, by z Olą się związać – i tak też się stało. Był w niej szaleńczo zakochany. Niewiele przed końcem roku Olę poznali także członkowie rodziny chłopaka. Podczas spotkania Jakub wydawał się być szczęśliwy – przytulał dziewczynę i próbował zagadywać. Ta jednak, jak oznajmiła rodzina Kuby, choć sprawiała dobre wrażenie, nie mówiła za dużo. Patrząc na parę, można było mieć poczucie, że świetnie się rozumieją, jednak prawda odbiegała od tego sielskiego obrazka.

Domówka

26 grudnia 2014 roku nie wyróżniał się spośród innych dni. Wieczorem Kuba pojechał do niezbyt odległej od Świdrygałów Białej Rawskiej, by spotkać się tam z Olą, a następnie także z jej znajomymi. Aleksandra i Jakub planowali, że będą pić na imprezie. Ustalili, że po zabawie chłopak przenocuje u niej – z tego względu auto pozostawił pod jej domem. Do miejsca, w którym organizowano domówkę, podobno zawiozła ich koleżanka. Rzekomo miała ich także odebrać. Tak się jednak nie stało.

Przyjęcie było kameralne. Brały w nim udział zaledwie cztery osoby – Jakub Kazała z Olą oraz gospodarz imprezy wraz ze swoją partnerką. Młodzi bawili się raczej nieźle. Choć chłopak przyjaciółki Oli nie przepadał za nią, dobrze dogadywał się z Jakubem, który opowiadał o studiach i swoich planach. Chłopcy wymienili się nawet numerami telefonów. Według późniejszych zeznań, dziewczyna Jakuba zachowywała się co najmniej dziwnie. Po zaledwie dwóch łykach alkoholu (podczas imprezy podobno wypito 0,7 litra wódki i nieco nalewki) stwierdziła, że źle się czuje. Postanowiła więcej nie pić. Później zaś co chwilę chodziła do toalety – i dość nietypowo wybierała tę zlokalizowaną na parterze, chociaż młodzi na czas zabawy mieli do swojej dyspozycji łazienkę na piętrze.

Wielokrotne schodzenie po schodach powodowało niechęć zwłaszcza ze strony matki gospodarza przyjęcia, gdyż było już późno, a kobieta chciała się wyspać. Najpierw upomniała imprezowiczów, natomiast potem, zniecierpliwiona, weszła do pokoju i powiedziała, że chyba czas zakończyć spotkanie. Kuba i Ola zaczęli zbierać swoje rzeczy. Tuż przed wyjściem Jakub przeprosił matkę chłopaka, u którego odbyła się zabawa, za zachowanie swojej towarzyszki.

W oczekiwaniu na taksówkę

Było po północy, a koleżanka, która deklarowała, że odbierze Olę i Kubę, nie pojawiła się pod wskazanym adresem. Stwierdziła, że całość zbytnio się przeciągnęła, dlatego zamiast na nich czekać, postanowiła zająć się załatwianiem swoich spraw. Młodzi zdecydowali się zadzwonić po taksówkę. Aleksandra tłumaczyła później, że choć miała swój telefon, poprosiła, by komórkę pożyczył jej Kuba. Podobno konto w jej aparacie zostało zablokowane. Jak twierdziła, oczekiwanie na transport trochę się przeciągało. Wraz z Kubą wyszła na dwór. Skierowali się w stronę centrum miejscowości. W wolnej chwili ponownie zadzwoniła do kierowcy, by powiedzieć, że będą czekać na niego koło lokalnego przystanku. Szli we wspomnianym kierunku. Wkrótce okazało się jednak, że Kuba… zniknął.

Gdy zamówiona taksówka dotarła na miejsce, Ola miała wsiąść do samochodu, a następnie wraz z kierowcą krążyć w poszukiwaniu Jakuba. Przypuszczała, że chłopak na pewno kręci się gdzieś po okolicy. Po Jakubie jednak nigdzie nie było śladu. Taksówkarz rzekomo zostawił Olę przy działkach. Ponoć tam też szukała Jakuba. Według przedstawionej relacji, mniej więcej pół godziny później Ola kolejny raz zadzwoniła po taksówkę. Tym razem poprosiła, by zawieziono ją w okolice przystanku autobusowego. Sądziła, że Kuba być może tam będzie na nią czekał. Domysły znów okazały się nietrafione. Zaniepokojona skontaktowała się z kolegą 20-latka – Kamilem.

Pomimo że było późno, Kamil odebrał. Ku jego zdziwieniu w telefonie nie usłyszał głosu Kuby. Ola spytała chłopaka, czy Jakuba nie ma u niego. Kamil zaprzeczył. Później dowiedział się, że jego przyjaciel „zaginął”. Kamil skontaktował się z Wojtkiem, swoim znajomym. Nakreślił mu sytuację i zapytał, czy ten nie pomógłby w poszukiwaniach. Wojtek przystał na tę prośbę i wraz z Kamilem udał się do Białej Rawskiej. Gdy przybyli na miejsce, Ola opowiedziała im raz jeszcze, co się stało. Po wysłuchaniu jej wersji natychmiast ruszyli, by odnaleźć kolegę.

Olę podobno odwieźli do domu – to przecież u niej miał nocować Kuba, więc istniało duże prawdopodobieństwo, że właśnie tam poszedł. Mieli nadzieję, że poszukiwania ułatwi im pogoda – wszędzie zalegał śnieg, który przestał padać około 22. To oznaczało, że ślady butów, zwłaszcza te prowadzące w rejony słabo uczęszczanych ścieżek, powinny być dobrze widoczne. Mimo że młodzi ludzie lustrowali nie tylko tereny przy ulicach, ale także ścieżki prowadzące na pola czy w stronę sadów, używając przy tym źródła światła, i nawoływali „zaginionego” po imieniu, po chłopaku zdawało się nie być śladu. Poszukiwania Kuby przerwali dopiero nad ranem.

Zaginiony

W nocy z telefonu Kuby wykonano również połączenie do siostry chłopaka. Ta powiadomienie zobaczyła dopiero rano. Natychmiast oddzwoniła. Komórki jednak nikt nie odebrał. Przed południem do domu Kuby, w towarzystwie Aleksandry, przyjechał Kamil. Spytał, czy zastał kolegę. Gdy wyszedł, pani Renata zaczęła się mocno niepokoić. Telefon syna nadal uporczywie milczał. Po wykonaniu wielu sygnałów komórkę odebrał jednak… Kamil. Tłumaczył, że wraz z dziewczyną Kuby są na miejscowym komisariacie, bo nigdzie nie mogą go znaleźć. Komórka Jakuba w rękach jego dobrego kolegi znalazła się dość przypadkowo. Ola przekazała mu ją, gdy wraz z Wojtkiem spotkali się w celu prowadzenia wspólnych poszukiwań 20-latka.

Oficjalne zawiadomienie o zaginięciu Jakuba Kazały złożył jego ojciec. Lokalna policja uspokajała go, twierdząc, że chłopak z pewnością szybko się znajdzie. Mimo to rodzice 20-latka bardzo się niepokoili. Kuba, gdy miał się spóźnić, zawsze dzwonił. Gdy rozładował mu się telefon, pożyczał od kogoś, aby skontaktować się z bliskimi i powiedzieć, że u niego wszystko w porządku.

Rodzice chłopaka wkrótce po tym, jak zgłoszono jego zaginięcie, udali się do Białej Rawskiej, a konkretnie do domu, w którym wieczorem odbyła się impreza. Tam dowiedzieli się, że po zabawie Ola wraz z Kubą zamówili taksówkę. Zidentyfikowanie przewoźnika nie było trudne, gdyż w Białej Rawskiej usługi tego typu świadczyła tylko jedna osoba. Mężczyzna, do którego rodzice dotarli jeszcze przed służbami, potwierdził, że rzeczywiście jeździł z dziewczyną po mieście w poszukiwaniu chłopaka. Później taksówkarza przesłuchano, jednak jego zeznania nie zgadzały się z wersją Oli. Ponadto paragon, który wystawił klientce i na którym uwzględniono liczbę kilometrów pokonanych w ramach kursu oraz należną kwotę, opiewał na 14 zł za przebyte 2,4 km.

Jak zauważono, a następnie przekazano policji, trasa, którą ponoć wraz z Aleksandrą pokonał taksówkarz, powinna wynosić sporo więcej niż tylko nieco ponad 2 km. To spostrzeżenie po pewnym czasie zainicjowało przeprowadzenie eksperymentu. Wziął w nim udział kierowca taksówki. Metodą prób i błędów udało się wreszcie osiągnąć wspomniany wynik. Kierowca stwierdził, że wcześniej musiał się pomylić, gdyż razem z Aleksandrą jeździł różnymi trasami.

Na jaw wyszła jednak jeszcze jedna rażąca nieścisłość: paragon wystawiony przez taksówkarza, oprócz wspomnianych danych, zawierał także godzinę rozpoczęcia kursu (było to 45 minut po północy) oraz jego zakończenia (51 minut po północy). Analiza bilingów Kuby (jego telefonem dysponowała wtedy Ola) wykazała zaś, że feralnej nocy, 48 minut po północy, także odbyło się połączenie z taksówkarzem i trwało ono 10 sekund. To dziwne, gdyż z rzeczonych danych płynął wniosek, że wówczas trwał kurs, a jak na zwykłą pomyłkę w wybieraniu numeru połączenie było dość długie.

Warto dodać, że „podróż” Oli i Kuby została zarejestrowana przez kamery. Na dostępnych zapisach z monitoringu można zauważyć, że Ola szturchała Kubę, wymachiwała rękoma; ten zaś nie reagował na zaczepki. Na drugiej kamerze widać już wyłącznie dziewczynę. Na nagraniu można było dostrzec także „kręcący się” w pobliżu samochód, jednak jakość obrazu była zbyt słaba, by dało się ustalić więcej szczegółów dotyczących pojazdu.

Czy Jakub i Ola się pokłócili?

Najpierw Ola przekonywała, że nie kłóciła się z Kubą, potem jednak przyznała, że między nią a chłopakiem doszło do sprzeczki. Powodem konfliktu miało być to, że Kuba za dużo wypił na imprezie. Zmianę zeznań tłumaczyła prosto: tamtej nocy dużo wypiła (chociaż jej znajomi twierdzili inaczej).

– Szliśmy razem, jednak tak zajęłam się rozmową z taksówkarzem, że w pewnym momencie, kiedy się odwróciłam, zobaczyłam, że Jakub jest dużo dalej za mną i idzie w przeciwnym kierunku – zeznała.

W innej z rozmów mówiła:

– Słyszałam od różnych osób, nawet mówiłam pani Renacie (mamie Kuby), że gdy Kuba uczestniczył wcześniej w innych imprezach, np. przy ognisku, i nie tylko, gdy wypił z kolegami, podobno odchodził, oddalał się, nie odbierał telefonu. Słyszałam to od któregoś z chłopaków. Nie wiem, czy to prawda. Mówiłam o tym pani Renacie. Natomiast na pewno raz na weselu, na którym byliśmy razem, zachował się tak, że odszedł.

Poszukiwania Kuby trwały, jednak patrząc na Olę, dało się odnieść wrażenie, że niezbyt mocno zależało jej na rozwiązaniu sprawy zaginięcia chłopaka. Podobno już 28 grudnia spędziła noc ze swoim byłym partnerem – Sebastianem.

Światło dzienne ujrzały też inne kwestie: chociaż dziewczyna na pierwszy rzut oka wydawała się sympatyczna, a Jakub był nią mocno zauroczony, ich związkowi dużo brakowało do ideału. O tym rodzice chłopaka dowiedzieli się po zalogowaniu się na profil facebookowy syna. Treści, które można tam było znaleźć, nie napawały optymizmem. Wynikało z nich, że Ola była apodyktyczna w stosunku do Kuby. Około dwóch tygodni przed pechową nocą dziewczyna wymieniła z chłopakiem kilka SMS-ów. Pisała, że bardzo go kocha, ale zrobiła coś strasznego, i chce, by jej wybaczył. Pomimo że Kuba drążył temat, jako odpowiedź otrzymał tylko wzmiankę, by się nie martwił – na pewno go nie zdradziła (choć innym razem oznajmiła, że tak właśnie zrobiła, po czym niedługo wszystko odwołała), ale boi się, że ją zostawi, jeśli się o tym dowie.

Według relacji mamy Kuby inne wiadomości brzmiały mniej więcej tak: „Czekam na kasę do niedzieli”. Odpowiedź Kuby: „Ale może spuść z tonu”. I kolejna wiadomość: „No może trochę za ostro, ale myślę, że to nie zburzy naszej namiętnej przyjaźni”. Żeby tego było mało, po śmierci Kuby wyszło na jaw, że na początku grudnia starał się o kredyt. Nie wiadomo na jaką kwotę, pełnomocnik rodziny będzie wnioskował o to, żeby dokładnie to sprawdzić. Jest to o tyle dziwne, że nikomu o tym nie powiedział, a pieniądze na wyjazdy, czy inne wydatki zawsze dostawał od rodziców i nie było z tym problemu.

Zdecydowano się przesłuchać Sebastiana, który mieszkał w miejscowych blokach. Chłopak zeznał, że w nocy z 26 na 27 grudnia przebywał w domu. Taką wersję potwierdziła jego matka. Później z kolei, jak twierdził, przypomniał sobie, że wybrał się wtedy do sklepu monopolowego. Na dodatek ktoś widział go, gdy ten jeździł po mieście. Rzekomo Sebastian nie był osobą bez skazy. Wśród plotek, które krążyły w przestrzeni publicznej, dało się usłyszeć także takie, że z lokalną policją łączyły go układy, a przy tym handlował narkotykami. Miał grozić Kubie. Podobno kiedyś nie dawał parze spokoju, wydzwaniając zarówno do chłopaka, jak i swojej byłej dziewczyny. Ponoć mówił chłopakowi Oli, że się z nim policzy, jeżeli ten nie zostawi Aleksandry. Dodał, że będzie lepiej dla Jakuba, by nie odwiedzał Białej Rawskiej. W innym wypadku może stać mu się krzywda.

Ola podczas składania zeznań również opisywała swoje relacje z Sebastianem. Mówiła, że pomimo faktu, że był jej byłym, wydzwaniał do niej i przychodził (robił nawet remont tam, gdzie mieszkała, z czego Kuba, delikatnie mówiąc, nie był zadowolony). Sebastian chciał, by rozstała się z chłopakiem. Dodatkowo w nerwach potrafił powiedzieć, że może mu coś zrobić.

– Ale u niego to było normalne – skwitowała dziewczyna.

Bliscy Kuby w toku prywatnego śledztwa dotarli do innego byłego chłopaka Oli. Też miał zatargi z Sebastianem. Otrzymywał od niego groźby. Widząc, z jakim typem człowieka ma do czynienia, odpuścił.

W przypadku kwestii zaangażowania w poszukiwania, Ola mówiła, że dziwi ją stanowisko znajomych czy rodziny Kuby, traktujące o tym, iż nie pomagała znaleźć swojego chłopaka. Twierdziła, że trudno jest współpracować, gdy druga strona ją straszy, grozi jej (choć owa „druga strona” oznajmiła, że nic takiego nie miało miejsca). Podobno o wszystkim Aleksandra opowiedziała funkcjonariuszom, a ci poradzili, by odsunęła się od poszukiwań, aby nie doszło do gorszych sytuacji. Ola Kuby szukała, jak przekonywała, na własną rękę.

Jakub Kazała jest na terenie podmokłym

Na początku Jakuba szukało kilka osób, później liczba ta wzrosła. W działania, oprócz rodziny, zaangażowano znaczną część służb, w tym rzeszę przedstawicieli policji, psy tropiące, straż pożarną i ochotników. Kawałek po kawałku przeczesywano podmokłe tereny Białej Rawskiej. Z czasem ciała Kuby zaczęto szukać w okolicznych stawach, a 29 grudnia po raz pierwszy do akcji włączono helikopter. Widoczność była dobra, gdyż poszukujący mogli dostrzec z góry nawet niewielkie rzeczy.

Dodatkowo na Facebooku powstała grupa o nazwie „Zaginął Jakub Kazała”. Pojawiło się jeszcze więcej informacji i plakatów. Sprawą zaczęły interesować się media, a na dodatek co jakiś czas odzywały się osoby, które udzielały bądź próbowały udzielać wskazówek mających na celu pomoc w odnalezieniu chłopaka. Niestety „ślady” raczej nie prowadziły do niczego konkretnego. Jedną z pomocniczek była jednak Maja Danilewicz. Wysłała zdjęcie satelitarne z widocznym domem. Danilewicz dodała, że Kuba jest na podmokłym terenie w pobliżu tego zabudowania. Nie myliła się. Zgodnie z tym, co mówiła ciotka Jakuba, w toku sprawy korzystano też z usług innego znanego w Polsce jasnowidza. Ten przyznał, że Kuba nie żyje, jednak, według relacji kobiety, inne elementy wersji, jaką zaprezentował jasnowidz, nie pokryły się z rzeczywistością.

Mimo przedsięwzięcia zakrojonego na szeroką skalę, na zwrot w sprawie trzeba było trochę poczekać. 14 stycznia 2015 roku na terenach podmokłych znaleziono but (leżał obok opuszczonego domu, w niewielkim bagnie, podeszwą do góry). Co ciekawe, but był mokry, ale czysty. Znaleziono także kluczyki do samochodu, którym jeździł Jakub Kazała. Może nie było to wiele, jednak owe ślady należały do wartościowych chociażby z uwagi na fakt, że mogły stanowić jakikolwiek przejaw obecności Kuby w tym miejscu (zakładając, że rzeczy nie podrzucono).

Według relacji rodziny zaginionego, ślady nie zostały jednak zabezpieczone prawidłowo. Policjantka uczestnicząca w akcji, prawdopodobnie myśląc, że kluczyki zgubił ktoś z poszukujących, miała bez namysłu podnieść je z ziemi, uprzednio nie założywszy rękawiczek.

– Jeśli chodzi o but, to też nie jestem przekonana co do odpowiedniego zabezpieczenia. Policja twierdzi, że znaleźli go w zbiorniku wodnym, jednak zdjęcie buta jest zrobione na trawie. Chyba powinni udokumentować zdjęciem to miejsce, w którym but leżał…? – takie pytanie padło z ust pani Eweliny Majewskiej, ciotki Jakuba, w rozmowie z Anną Ruszczyk, dziennikarką „Gazety Śledczej”.

Ciało Jakuba znaleziono 20 stycznia. Ojciec chłopaka, który zidentyfikował zwłoki, oznajmił, że ich stan zupełnie nie wskazywał na to, żeby przez tak długi czas przebywały w trudnych warunkach atmosferycznych. Kuba leżał na plecach, był częściowo rozebrany (jego spodnie były opuszczone mniej więcej na wysokość kolan/ud, mimo że pasek był zapięty; miały zepsuty zamek). Na nosie Jakuba było zadrapanie, nogi były zgięte w kolanach. Okazało się, że pod kolanami znajdowała się czerwona pręga (według policji mogła ona powstać w wyniku zagięcia spodni). Lewą rękę, lekko uniesioną, „trzymał” na piersi. Prawa była wyprostowana, leżała wzdłuż ciała. Chłopak miał otwarte oczy i usta.

Portfel oraz dokumenty, jak mówiła ciotka Kuby, były w jego kurtce. Wśród wielu osób zdziwienie wzbudzał jeszcze jeden aspekt: teren, na którym znaleziono zwłoki Kuby, to obszar bagnisty, położony pośród lasów zamieszkałych przez dziką zwierzynę. Gdyby chłopak „spacerował” tam dłużej, z pewnością wielokrotnie zapadłby się, przewracał w grząskim gruncie, a na dodatek asekurował rękoma. Jednak zgodnie z tym, co zawarto w materiałach traktujących o sprawie, ręce oraz ubrania 20-latka były czyste.

Jak to możliwe, że tak wielu ludzi szukających Jakuba (plus helikopter) nie zauważyło zwłok wcześniej? Tym bardziej, że jest to miejsce, w którym korony drzew, zgodnie z tym, co szeroko twierdzono, raczej nie zasłaniają widoku.

Rozmowa z przewodniczką

Pani Renata, jak uważała, dobrze zapamiętała, o czym podczas akcji poszukiwawczej rozmawiała z przewodniczką psa tropiącego. Twierdziła, że poprosiła kobietę, by ta sprawdziła teren, na którym później znaleziono zwłoki Jakuba. Wcześniej chciała pójść tam sama, jednak miała krótkie buty i zapadała się w błocie. Przewodniczka miała odpowiedzieć, że pies najpierw musi napić się wody i trochę odpocząć, a potem ruszą, by przeszukać wskazany obszar. Kiedy zwłoki już odnaleziono, mama Jakuba poprosiła, by przewodniczkę przesłuchano, a nawet zadeklarowała chęć uczestniczenia w rozmowie. Kobietę przesłuchano, lecz nie odbyło się to przy udziale matki Jakuba.

Przewodniczka twierdziła, że tamtego dnia rzeczywiście rozmawiała z osobą, która przedstawiła się jej jako matka zaginionego, i chciała uzyskać informacje na temat działań prowadzonych na miejscu. Wtedy miała polecić kobiecie, by udała się do osoby odpowiedzialnej za koordynowanie akcji poszukiwawczej, a jako taką wskazała bodajże komendanta miejscowego komisariatu. Kobieta spytała, czy może pogłaskać psa – przewodniczka pozwoliła, po czym rozmówczyni odeszła. Przesłuchiwana tłumaczyła, że wykonywała polecenia dowódcy akcji, a szczegóły działań, jakie prowadziła, zostały opisane w notatce służbowej. Stwierdziła, że nie przypomina sobie, by rozmówczyni prosiła ją o sprawdzenie jakiegoś dodatkowego obszaru.

Wkrótce po tym rodzina Jakuba dotarła do zapisów z monitoringu umieszczonego przy ul. Mickiewicza. Na nagraniach widać, że przewodniczka idzie w okolice miejsca, gdzie za jakiś czas ujawniono ciało. Później zaś, już po odnalezieniu chłopaka, bez problemu można dostrzec, jak jego zwłoki na noszach są stamtąd zabierane. Po interwencji rodziny nagrania zabezpieczono.

Jak można przeczytać w reportażu Marty Bilskiej: „Od miejsca ujawnienia zwłok do głównej, ul. Mickiewicza, jest dokładnie 56 metrów. Czy z takiej odległości, po 3 tygodniach, pies do wykrywania zwłok ludzkich nie wyczułby ciała leżącego na powierzchni ziemi? Pani przewodnik zeznaje też, że szła z psem wzdłuż rzeki od początku do końca. Od rzeki do miejsca odnalezienia ciała jest około 10 metrów w linii prostej. Czy z takiej odległości pies też nie podjąłby tropu?”.

Rodzice Kuby poprosili o wgląd do zdjęć wykonanych z pokładu śmigłowca. W odpowiedzi usłyszeli, że akcja zwiadu realizowana za pomocą helikoptera nie była oficjalnie rejestrowana, więc takich fotografii po prostu nie ma. Po pewnym czasie najbliżsi chłopaka dowiedzieli się, że zdjęcia z powietrza są dostępne na profilu facebookowym pewnego funkcjonariusza, który brał udział w akcji poszukiwawczej. Bliscy złożyli skargę. W ramach jej rozpatrzenia akta zostały wzbogacone o rzeczone fotografie.

Prokuratura tłumaczyła przy tym, że zdjęcia były robione prywatnym telefonem policjanta. Co więcej, w zasadzie to, że je udostępnił, było wyłącznie przejawem jego dobrej woli. Rodzina analizowała fotografie bardzo dokładnie. Stwierdziła, że pewnych zdjęć może brakować – chodziło o te, które po połączeniu ich z poprzedzającymi i następnymi wskazywałyby, że zostały zrobione właśnie tam, gdzie za jakiś czas znaleziono ciało. Bliscy Jakuba skierowali wniosek dotyczący możliwości sprawdzenia telefonu policjanta oraz przekazania niedołączonych zdjęć. Prokuratura natomiast nie widziała powodu, by uważać, że nie wszystkie zdjęcia zostały udostępnione.

Nadto, według twierdzeń ciotki Jakuba, oprócz 29 grudnia, helikopter przeszukiwał okoliczne tereny jeszcze 30 grudnia i 12 stycznia. Policja zapewniała, że nad tym miejscem, gdzie później odnaleziono Kubę, nie latano. Rodzina dotarła jednak do świadka, który 12 stycznia nagrał helikopter znajdujący się praktycznie dokładnie nad tym fragmentem terenu, na którym niedługo potem stwierdzono obecność zwłok. Na dodatek, jak przekonywała matka Kuby, od momentu zgłoszenia zaginięcia syna do 7 stycznia nie przydzielono im konkretnej osoby, która poprowadziłaby poszukiwania. Skutkowało to tym, że każdego następnego dnia rodzina musiała od nowa tłumaczyć kolejnemu policjantowi, co się stało – i co ustalił ten, który już zakończył zmianę.

Ewelina Majewska ujawniła, że całą sprawą, oprócz służb, bliskich Jakuba i ochotników, zajmował się także detektyw z Łodzi, lecz jego działania ograniczyły się do rozwieszenia kilku plakatów na terenie Białej Rawskiej i (za dodatkową opłatą) przeprowadzenia badania wariograficznego. Swoją pracę oszacował na kilka tysięcy złotych, a na dodatek w kilku kwestiach podobno okłamał rodzinę Jakuba, dlatego zrezygnowali z jego usług.

Wyniki sekcji

Podczas sekcji, którą przeprowadzono 23 stycznia 2015 roku w Zakładzie Medycyny Sądowej w Łodzi, stwierdzono, że u chłopaka wystąpiły obrzęk oraz przekrwienie mózgu, płuc i innych narządów wewnętrznych. Żołądek Kuby był praktycznie pusty. W przełyku nie znaleziono resztek jedzenia, co dowodziło, że chłopak nie wymiotował. Z przodu, pod kolanami, dało się zauważyć czerwoną pręgę. Ustalono, że do śmierci młodego mężczyzny doszło najprawdopodobniej tej nocy, której zaginął. Orzeczono, że na podstawie przeprowadzonej sekcji i wyników badań dodatkowych, nie można w sposób pewny określić przyczyny zgonu Jakuba Kazały. Uwzględniając jednak okoliczności jego zaginięcia oraz ujawnienia ciała, można przyjąć, że chłopak najprawdopodobniej zmarł w wyniku niedomogi krążeniowo-oddechowej występującej w przebiegu hipotermii.

Sekcyjnie nie stwierdzono obrażeń mogących wskazywać na udział osób trzecich, a kwestia częściowego rozebrania zwłok, jak informowano, mogła być związana z głębokimi zaburzeniami orientacji i odczuwania bodźców termicznych w przypadku osób doświadczających głębokiego wychłodzenia (ściągających ubrania z powodu fałszywego uczucia gorąca). Pozostawała kwestia alkoholu bądź innych substancji odurzających. Znajomi wszakże wspominali, że Jakub Kazała pił na imprezie. Badanie rzeczywiście wykazało, że miał w organizmie alkohol, jednak dokładne określenie jego zawartości z racji zmian pośmiertnych było niemożliwe. Nie wykryto obecności środków odurzających.

Niepokojący w sprawie pozostawał również inny temat: do miejsca, w którym znaleziono ciało Jakuba, można dojść z różnych stron. Jednym z nich jest wąska ścieżka. Na tej nie było jednak żadnych śladów na śniegu w noc zaginięcia. Kuba musiałby więc przyjść z drugiej strony, na co wskazywały odnalezione kluczyki oraz but. Problem w tym, że wówczas, mimo ciemności i na mrozie, będąc w jednym bucie (chyba że zgubił go na przykład podczas hipotetycznego cofnięcia się), miałby do pokonania niezwykle nieprzyjazną, bagnistą okolicę, co wydawało się niezwykle trudne, a na dodatek nielogiczne.

Na zdjęciach z sekcji, według tego, co mówiła ciotka chłopaka, uwieczniono obie stopy i obie wyglądały identycznie. „Jak to jest możliwe, że przeszedł ok. 70 metrów po zmrożonej ziemi, pełnej gałęzi i patyków, bez buta, i nie pokaleczył stopy…?! Odpowiedzi nam nie udzielono” – stwierdziła kobieta w pewnym wywiadzie.

Jeden z przyjaciół Kuby zdecydował się nawet na wzięcie udziału w eksperymencie. Doświadczenie było bardzo proste: kolega po uwzględnieniu warunków atmosferycznych zdecydował się przejść drogę podobną do tej, jaką najprawdopodobniej musiałby pokonać Jakub. Wyniki były jasne: mimo asekuracji, którą dysponował, brodzenie w grząskim terenie należało do zadań wyjątkowo trudnych, a po wszystkim jego buty były niezwykle brudne.

Czy Jakub Kazała został uduszony?

Chociaż podczas sekcji pobrano materiał spod paznokci Jakuba, próbki nie przebadano od razu – zrobiono to dopiero na wniosek jego rodziców. I tu wynik okazał się dość tajemniczy: przebadana substancja nie zgadzała się z DNA Kuby, jednak podobno było jej zbyt mało, by dało się mówić o szerszej analizie. Co ciekawe, w opinii uzupełniającej biegłego zwrócono uwagę na fakt, że objawy, które wystąpiły u Jakuba, mogły świadczyć o duszeniu, lecz ze względu na brak widocznych obrażeń na ciele tę teorię wykluczono.

„20 stycznia 2015 godzina 13:30 stwierdzono zgon mężczyzny lat około 20. Na lewej nodze brak buta, na prawej but typu sportowego. Czarna kurtka z kapturem. Spodnie typu jeans zsunięte do połowy kości udowej. Pozycja zwłok na wznak, nogi podgięte w kolanach. Przyczyna zgonu nieznana” – jest to fragment z oględzin miejsca znalezienia ciała Jakuba Kazały. Jak wykazała późniejsza sekcja zwłok, nie można w sposób pewny określić przyczyny zgonu. Uwzględniając jednak okoliczności jego zaginięcia i okoliczności ujawnienia zwłok, można przyjąć, że Kuba najprawdopodobniej zmarł w wyniku niedomogi krążeniowo-oddechowej na skutek hipotermii, czyli wychłodzenia.

Nie mniej tajemnicze były bilingi, do których dotarła rodzina zmarłego. Wynikało z nich, że były chłopak Aleksandry rozmawiał przez telefon z policjantem z Komendy Powiatowej Policji w Rawie Mazowieckiej, a jedna z rozmów miała miejsce podobno w dniu, w którym wystawiono pismo o wszczęciu dochodzenia w sprawie zaginięcia chłopaka. Na dodatek rozmowy były prowadzone z innego numeru Sebastiana niż ten, który został podany przy przesłuchaniu. Sytuacja z Aleksandrą również nie napawała optymizmem: postanowiono przesłuchać ją za pomocą wariografu. Miało to przynajmniej częściowo rozwiać wątpliwości. Niestety dziewczyna na badanie dojechała pod wpływem niedozwolonych substancji, a na kolejne nie chciała się zgodzić. Miała do tego prawo. Badaniu wariografem za sprawą wynajętego detektywa poddała się za to druga z dziewczyn, która była na imprezie. Wynik optował za tym, że mówiła prawdę.

– My jej nie obwinialiśmy, tłumaczyłam sobie, że jeśli go kochała, to może jest w szoku i dlatego nie chciała brać udziału w poszukiwaniach. Nawet jej mówiłam: „No Ola, idź na ten wariograf, przecież się oczyścisz z zarzutów, to nawet lepiej dla Ciebie”. „Nie. Nigdzie nie pójdę. Na żaden wariograf” – odpowiedziała – relacjonuje pani Justyna, matka Kuby.

Rodzina Kuby poprosiła biegłego sądowego, aby na ich koszt przeprowadził eksperyment procesowy: działanie polegało na ułożeniu młodego mężczyzny o posturze podobnej do 20-latka i zbieżnie ubranego, w takiej samej pozycji i w tym samym miejscu, gdzie odnaleziono Kubę. Od strony, którą rzekomo miał udać się Kuba, wysłano człowieka, który pierwszy raz był w Białej Rawskiej. W celu zarejestrowania obrazu zamontowano mu kamerę. Wskazana osoba w kilkanaście minut dotarła do miejsca, w którym leżała postać.

Wyniki przeprowadzonych działań optowały za stanowiskiem, że ciało Jakuba podrzucono. Jednak z drugiej strony policja zapewniała, iż wszelkie czynności przeprowadziła zgodnie ze sztuką, a to, co stało się z chłopakiem, było po prostu wynikiem nieszczęśliwego wypadku. Byt lokalnej społeczności zdawał się powracać do normalności. Również Ola zaczęła układać sobie życie.

Sprawę umorzono

Jakiś czas temu do rodziny Kuby zgłosił się nowy świadek. Oznajmił, że słyszał intrygującą rozmowę. Wynikało z niej, że w śmierć chłopaka ktoś jest zamieszany. Człowiek ten zadeklarował, że może to zeznać, jednak pod warunkiem, że postępowanie zostanie przeniesione do innej prokuratury. Wyznał, że boi się z uwagi na układy, które tu panują. By uczcić pamięć 20-latka i pomagać innym, zawiązano nawet Stowarzyszenie im. Jakuba Kazały – Iskierkę.

Choć sprawę umorzono 30 czerwca 2017 roku, wiele osób nadal uważa, że to, co stało się z Kubą, nie było tylko zwykłym wypadkiem. Do Ministerstwa Sprawiedliwości w 2016 trafił raport informujący o szeregu nieprawidłowości, jakie były wykonywane podczas śledztwa. Zawarta jest w nim także prośba o skontrolowanie pracy rawskich policjantów i prokuratorów pracujących przy sprawie.

Źródła:

  • https://detektywonline.pl/jakub-kazala-tajemnicza-smierc-mlodego-chlopaka/
  • https://crime.com.pl/11499/w-bagnie-watpliwosci/
  • https://www.youtube.com/watch?v=h16CR8b4MLY
  • https://rawamazowiecka.naszemiasto.pl/sprawa-smierci-jakuba-kazaly-w-ministerstwie/ar/c1-3653802
  • https://polskatimes.pl/jakub-kazala-nie-zyje-znaleziono-zwloki-20latka-zaginionego-w-bialej-rawskiej/ga/3721864/zd/4778368

Autorka: Angelika Więcław, wolontariuszka Fundacji Zaginieni

Zdjęcie: https://tygodnikits.pl/

Katowice, Dąbrówka Mała, 8 listopada 1964 r., około 7 rano.

Na komendzie policji rozbrzmiewa telefon - niedaleko torów kolejowych prowadzących do kopalni Gottwald, przypadkowi przechodnie odnajdują zwłoki starszej kobiety.

Otarcia na szyi.

Siniaki na nadgarstkach.

7 ran na głowie zadanych twardym narzędziem.

Ale zacznijmy od samego początku...

Pierwsze sygnały

18 października 1927 roku w Dąbrowie Górniczej na świat przyszedł Zdzisław Marchwicki. Miał on trójkę rodzeństwa - starszą siostrę Halinę i dwóch młodszych braci, Jana i przyrodniego Henryka. Matka Zdzisława zmarła po urodzeniu Jana, nie wychowywał go jednak jego biologiczny ojciec, Józef, a dalsza rodzina. Z drugiego małżeństwa Józefa urodził się Henryk, następnie wchodził on jeszcze w 3 kolejne związki małżeńskie, te już bezdzietne.

Zdzisław miał w szkole podstawowej problemy z nauką i chodził na wagary. Był to też moment, w którym pojawiały się pierwsze niepokojące sygnały. Nie dogadywał się z rówieśnikami, miał być wobec nich złośliwy. Przyznawał w swoim pamiętniku, że podczas gdy inni chłopcy z jego klasy uznawali za karę siedzenie obok dziewczynek, Zdzisław, kiedy dostawał takową „karę”, nie mógł się skupiać na lekcjach. Uwagę poświęcał dziewczynce, z którą siedział, a na przerwach często chodził do ubikacji, aby się masturbować.

Dodatkowo znęcał się nad zwierzętami. Z zapisków z jego pamiętnika wynika, że 2 razy odbył stosunek seksualny z krową i planował jeden z kurą, do którego finalnie nie doszło. Miało się to zdarzyć, gdy miał około 17 lat. Pracował wtedy w którymś już z kolei gospodarstwie rolnym – z poprzednich albo zostawał przeniesiony, albo uciekał. Po drugim zoofilskim incydencie z krową, na którym został nakryty przez gospodynię, został zgłoszony na policję i skazany na miesiąc pozbawienia wolności.

W tym czasie z Niemiec wróciła jego siostra Halina. Z resztą braci utworzyła grupę przestępczą dokonującą kradzieży. W działalności grupy brał udział także Zdzisław. Był znany w Katowicach jako handlarz obcą walutą. Został za to skazany na dwa miesiące aresztu.

Gdy jego żonaty z Marią brat, Henryk, siedział rok w więzieniu za kradzież, Zdzisław wprowadził się do Marii. W 1956 roku Henryk rozwiódł się z kobietą, a ta związała się formalnie ze Zdzisławem. Ich małżeństwo opiewało w awantury, przemoc, brutalność, a nawet gwałty.

We wrześniu 1964 roku Maria opuściła Zdzisława.

Dziwne zbiegi okoliczności

Już miesiąc później, w listopadzie, przypadkowi przechodnie znaleźli ciało 58-letniej kobiety w pobliżu torów prowadzących do kopalni Gottwald. W przeciągu kolejnego, 1965 roku, na terenie Będzina, Czeladzi, Sławkowa i Sosnowca, doszło do kolejnych 11 napadów na kobiety, z czego 8 zakończyło się śmiercią ofiary.

W 1966 roku na terenie Gródkowa i ponownie Będzina oraz Sosnowca zaatakowano 5 kobiet, spośród których to ataków 3 były śmiertelne. Ostatni z nich miał miejsce w październiku. Pod koniec 1966 roku Maria i Zdzisław znów zaczęli się spotykać, a raczej pisać do siebie listy. Wiadomo z nich, że Zdzisław błagał żonę o powrót, jednak Maria miała już dzieci z innym mężczyzną.

1967 rok, czerwiec i październik – kolejne dwa ataki śmiertelne w Będzinie i Wojkowicach.

W grudniu 1967 roku Maria wróciła do Zdzisława, aby po mniej niż roku, w 1968, znów odejść.

W październiku 1968 roku, znów na Śląsku, znaleziono zamordowaną kobietę, a w 1970 roku kolejną – ostatnią – którą przypisano Wampirowi z Zagłębia.

Modus Operandi zagłębiowskiego Wampira

Same ofiary nie miały dużo cech wspólnych. Wszystkie były kobietami, a ich wzrost nie przekraczał 170 cm. Najmłodsza z nich miała 16 lat, a najstarsza 58 lat. Atakowane były zarówno samotne kobiety, jak i żony, matki, gospodynie, pracownice fizyczne oraz umysłowe. Morderca zatem czekał na okazję i nie szukał specjalnie konkretnych cech, ofiarą po prostu musiała być kobieta.

Natomiast gdyby przyjrzeć się okolicznościom, w jakich dochodziło do morderstw, i rodzajom obrażeń ofiar, można stwierdzić, że układały się one w tak zwany modus operandi. Są to charakterystyczne dla danych sprawców powtarzające się zachowania dotyczące wyboru ofiary, sposobu działania, miejsca, czasu, okoliczności, w których dochodzi do popełnienia przestępstwa. Dotyczyć on może również określonych okaleczeń/śladów zostawianych na ciałach/miejscach zbrodni, a także użytych narzędzi. Kluczem jest po prostu powtarzalność.

Modus operandi Wampira z Zagłębia był następujący.

Źródło

W toku analizy śladów potwierdzono hipotezę o podłożu seksualnym motywu dokonywanych zbrodni oraz sadystyczne skłonności sprawcy, zwracając uwagę na jego brutalność obchodzenia się z atakowanymi kobietami.

Śledztwo

Anna M. Pierwsza ofiara, śmiertelna. 7 listopada 1964 r.

Sprawa trafiła na policję, ale została potraktowana jako pojedynczy przypadek. Podejrzewany był mąż. Wyszedł z więzienia po 3 miesiącach.

Ewa P. Druga ofiara, śmiertelna. 20 stycznia 1965 r. (istnieją jednak wątpliwości)

Lidia N. Trzecia ofiara, śmiertelna. 17 marca 1965 r.

Irena S. Niedoszła czwarta ofiara, przeżyła. 14 maja 1965 r.

Irena została zaatakowana niespełna dwa miesiące po śmierci Lidii. Atak przebiegł w taki sam sposób jak w przypadku Lidii oraz poprzednich ofiar. Usiłowano zabić ją uderzeniem tępym narzędziem w tył głowy.

Jadwiga Z. Piąta ofiara, śmiertelna. 22 lipca 1965 r.

Modus operandi z pierwszego morderstwa powtórzył się już 5 razy. W przypadku Jadwigi podejrzewano przez jakiś czas przyjaciela ofiary, ale miał mocne alibi.

Policja dopiero po piątym ataku, a jednocześnie czwartym morderstwie, doszła do wniosku, że mają do czynienia z seryjnym mordercą. W Komendzie Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej w Katowicach powołano specjalną grupę śledczą o nazwie „Zagłębie”, której zadaniem było złapanie przestępcy. Zmieniono jednak jej nazwę na „Anna”, od imienia pierwszej ofiary. Naczelnikiem grupy został kapitan Jerzy Gruba.

Na ulice Sosnowca, Będzina, Czeladzi i Dąbrowy Górniczej wyszło kilkuset funkcjonariuszy.

Rozpoczęły się gorączkowe poszukiwania sprawcy.

Eleonora G. Niedoszła szósta ofiara, przeżyła. 26 lipca 1965 r.

Zofia W. Niedoszła siódma ofiara, przeżyła. 4 sierpnia 1965 r.

Maria B. Ósma ofiara, śmiertelna. 15 sierpnia 1965 r.

Genowefa Ł. Dziewiąta ofiara, śmiertelna. 25 sierpnia 1965 r.

Poszukiwania wciąż trwały. Deszcz zmywał poszlaki. Psy śledcze gubiły ślady, doprowadzały policjantów do przystanków autobusowych, a powszechnie stosowane metody wykrywania zabójstw zawodziły. Dochodziło do kolejnych morderstw, a panika społeczeństwa rosła.

Teresa T. Dziesiąta ofiara, śmiertelna. 25 października 1965 r.

Alicja D. Jedenasta ofiara, śmiertelna. 28 października 1965 r.

Irena S. Dwunasta ofiara, śmiertelna. 12 grudnia 1965 r.

Pośród ludzi szerzyły się teorie spiskowe, jak ta, że celem Wampira było zabicie tysiąca kobiet na tysiąclecie państwa polskiego. Miała to być swego rodzaju odpowiedź na nieudolność władz w schwytaniu mordercy. Służby wystawiały nawet wyszkolone milicjantki w odludne miejsca, mając nadzieję, że Wampir się „złapie”, tak jednak się nie stało.

Stanisława S. Niedoszła trzynasta ofiara, przeżyła. 19 lutego 1966 r.

Genowefa B. Czternasta ofiara, śmiertelna. 11 maja 1966 r.

Maria G. Piętnasta ofiara, śmiertelna. 15 czerwca 1966 r.

Julianna K. Niedoszła szesnasta ofiara, przeżyła. 15 czerwca 1966 r.

Jolanta G. Siedemnasta ofiara, śmiertelna. 11 października 1966 r.

Ciało Jolanty wyłowiono z Przemszy. Była ona 18-letnią bratanicą sławnego w tamtych czasach polityka, Edwarda Gierka. Wywołało to dość duże poruszenie społeczeństwa, a także Milicji. Zaczęto przypuszczać, iż przestępca, oprócz motywu seksualnego, drwi sobie z działań policjantów. Został uznany za wroga publicznego niemal od razu.

Zofia K. Osiemnasta ofiara, śmiertelna. 15 czerwca 1967 r.

Zofia G. Dziewiętnasta ofiara, śmiertelna. 3 października 1967 r.

Jadwiga S. Dwudziesta ofiara, śmiertelna. 3 października 1968 r.

Tego samego roku wydano specjalny apel do społeczeństwa. Wyznaczono nagrodę w wysokości 1 miliona złotych dla tego, kto wskaże zabójcę. Uruchomiono również specjalny numer telefonu 22 555, na który można było zgłaszać podejrzane zachowania. Dzwonił niemal bez przerwy. Milicja zasypywana była donosami, które czasami bywały żartami.

Warto pamiętać, że milicjanci dodatkowo musieli analizować każde dotychczasowe morderstwo z dwóch perspektyw. Mogło ono bowiem być tylko próbą odtworzenia „dzieła” pierwotnego zabójcy (tzw. morderstwo pozorowane) przez jakiegoś fanatyka, bądź też faktycznym efektem działania Wampira, którym zajmowała się grupa pod kryptonimem “Anna”. Jedno ze źródeł mówi, że takich pozorowanych morderstw było aż 6.

Stworzono model hipotetyczny, zawierający aż 483 cechy fizyczne, jak i psychiczne, które miał posiadać Wampir. Ustalono jeszcze, że jego miejscem zamieszkania lub trwałego związku jest Dąbrowa Górnicza. Wytypowano ponad 250 podejrzanych, a wśród nich na miejscu 4. znajdował się Zdzisław Marchwicki. Jego 56 cech osobowościowych zgadzało się z przygotowanym profilem oraz miał trwały związek z Dąbrową Górniczą…

Jadwiga K. Dwudziesta pierwsza ofiara, śmiertelna. 4 marca 1970 r.

Dr Jadwiga K. nauczała literatury na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach. Co do jej sprawy było podejrzenie udziału osób trzecich. Ostatecznie powiązano ją z Wampirem, więc automatycznie stała się jednym z elementów układanki, nad którą pracowała grupa “Anna”. Istnieją jednak teorie, że miało być to morderstwo upozorowane na te popełnione przez autentycznego Wampira.

Źródło: Feluś, A. (2002), Czy Zdzisław Marchwicki był sprawcą zabójstw seryjnych o podłożu seksualnym?, „Problemy Współczesnej Kryminalistyki”, t. V.

"Szukacie Wampira? A to mój mąż."

Komenda Miejska MO w Siemianowicach, listopad 1971 r.

Na posterunek wpłynęło podanie z prośbą o ukaranie Zdzisława Marchwickiego. Napisała je jego żona. Dokument został podpisany przez prokuratora pracującego nad sprawą Wampira.

Dom małżeństwa Marchwickich, grudzień 1971 r.

Jeden z inspektorów grupy operacyjnej „Anna” rozmawiał z żoną Zdzisława. Podczas tej rozmowy miała zostać sporządzona notatka na 6 stron, dotycząca prawdziwej strony ich małżeństwa.

Zdzisław miał nadużywać alkoholu i wymuszać na żonie zbliżenia nawet 15 razy dziennie. Gdy ta się sprzeciwiała, była bita do momentu, w którym oddawała się mężowi. Mężczyźnie dużą satysfakcję przynosić miał stosunek oralny podczas menstruacji. Zdarzało się, że specjalnie wywoływał ogromne awantury, aby wywołać u żony napady padaczki. Po omdleniu kobieta była wykorzystywana seksualnie. Budziła się z dziurawymi ubraniami, ranami i śladami nasienia na ciele. W pewnym momencie zapytała Zdzisława, czy takie stosunki, gdzie „leży jak trup”, naprawdę sprawiają mu przyjemność.

Zdzisław miał odpowiedzieć: „Grunt, że jesteś ciepła”.

W trakcie śledztwa żona Zdzisława dostarczała informacji dotyczących tego, że z jakiegoś powodu nosił damski zegarek. Dodatkowo po zabójstwie dr Jadwigi K. milicja przeprowadziła kontrolę domu małżeństwa, Marchwicki był bowiem jednym z podejrzanych. Żona zeznała, że gdy dowiedział się o wizycie, spalił swoje gumowe buty, a potem był bardzo zdenerwowany przez jakiś czas. W międzyczasie przechwalał się też, że kradnie z kolegami materiały budowlane.

Zeznania żony Marchwickiego wpisywały się bardzo dobrze w profil poszukiwanego Wampira.

Aresztowanie

Siemianowice Śląskie, 6 stycznia 1972 r.

Zdzisław Marchwicki został oficjalnie aresztowany.

Otrzymał dwa zarzuty na sam początek - znęcanie się nad rodziną i zniesławienie milicjanta. Do obu się nie przyznawał. Gdy zaczęto go pytać o Annę M. i jej morderstwo, również twierdził, że nie wie, kim jest kobieta.

Żona Marchwickiego miała zjawić się dzień po jego aresztowaniu na komisariacie, aby spytać, gdzie jest jej mąż. Gdy policjant jej odpowiedział, że raczej to ona powinna to wiedzieć, kobieta zwróciła się do swojego syna słowami: „Widzisz? Twój ojciec jest mordercą”.

Laboratorium Ośrodka Techniki Operacyjnej, 31 stycznia 1972 r.

Zdzisław Marchwicki został poddany badaniom na poligrafie, urządzeniu do wykrywania kłamstw. Podczas badania reagował na sprawę wyłowienia ciała kobiety z Przemszy, a śledczy nie pytali dotąd o żadną inną ofiarę oprócz Anny M.

Już 2 tygodnie później Zdzisław Marchwicki usłyszał zarzuty działania z zamiarem pozbawienia życia na ofiarach, którymi zajmowali się śledczy z grupy “Anna” - jednoznacznie oznaczało to oskarżenie go o bycie Wampirem. Mężczyzna po raz kolejny się nie przyznawał.

Śledztwo doprowadziło do aresztowania również rodzeństwa Zdzisława. W maju aresztowani zostali bracia Zdzisława: Jan i Henryk. Ich siostra, Halina, została aresztowana w lipcu, a jej syn Zdzisław w listopadzie. Ostatniego aresztowania dokonano w grudniu, był to kochanek Jana - Józef Klimczak.

Wykazano, że Jan, który w tamtym czasie pracował w dziale administracji Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach, nakłonił Zdzisława do zamordowania Jadwigi K., ponieważ był z nią skłócony. Bracia nie przyznawali się do morderstwa, jednak zeznania przyjaciela Jana były zbyt obciążające dla nich. Za dodatkowy dowód na winę braci powołano się na zapiski z pamiętnika Zdzisława, który pisał podczas pobytu w areszcie.

W ciągu śledztwa zgromadzono rzekomo około 150 tomów akt głównych, 500 tomów akt kontrolnych i kilkadziesiąt tysięcy teczek z materiałami operacyjnymi. Śledztwo w sprawie Wampira z Zagłębia zamknięto. 

Akt oskarżenia

Katowice, Sąd Wojewódzki, 29 czerwca 1974 r.

Do sądu wpłynął akt oskarżenia przeciwko Zdzisławowi Marchwickiemu, Janowi Marchwickiemu, Henrykowi Marchwickiemu, Józefowi Klimczak, Halinie Flak i Zdzisławowi Flak. Akt miał 258 stron, a łącznie postawiono 40 zarzutów.

23 z nich były skierowane wobec Zdzisława Marchwickiego:

Janowi Marchwickiemu postawiono zarzuty o:

Henryk Marchwicki miał odpowiadać za:

Podobne zarzuty miał kochanek Jana, Józef Klimczak.

Halinie Flak zarzucono:

Syn Haliny, Zdzisław Flak miał odpowiadać za:

Dzisiaj dokument znajduje się w Archiwum Instytutu Pamięci Narodowej w Warszawie.

Proces sądowy

Katowice, Klub Fabryczny Zakładów Cynkowych „Silesia”, 18 września 1974 r.

Rozprawę prowadził sędzia Władysław Ochman, a oprócz niego w skład orzekający wchodzili sędzia Andrzej Rembisz i ławnicy. Oskarżycielami byli: prokurator generalny Józef Gurgul, który nadzorował postępowanie przygotowawcze, i zastępca prokuratora wojewódzkiego Zenon Kopiński. Obrońcami Marchwickiego zostali mecenas Bolesław Andrysiak oraz mecenas Mieczysław Frelich.

Wstęp na salę miały osoby tylko ze specjalną przepustką, jednak sam proces miał być jawny. Dziennikarze z radia, telewizji, prasy, oraz naukowcy z najróżniejszych dziedzin uczestniczyli w rozprawie.

Punktualnie o 9 rano dowódca konwoju nakazał wprowadzenie oskarżonych na salę sądową. Rozpoczął się proces seryjnego mordercy kobiet, a główny oskarżony milczał…

Katowice, 21 listopada 1974 r.

Zdzisław w końcu przemówił.

Zaprzeczał jednak, aby to on miał zamordować te kobiety, mimo że w trakcie śledztwa przyznawał się do zarzucanych mu czynów i dodatkowo podpisywał protokoły. Tłumaczył się tym, że słabo czyta, oraz że ma oczopląs. Gdy sędzia Ochman poprosił, aby opowiedział wszystko własnymi słowami, Zdzisław zaczął opowiadać o swoim życiu.

Szczegółową wiedzę na temat morderstw tłumaczył tym, że każdy o nich mówił. Jednak prokurator Gurgul na każdy argument Marchwickiego miał jakiś dowód rzeczowy bądź przytoczone zeznania świadków.

Wyrok

Podczas całego procesu sądowego Marchwicki przyznawał się do części zbrodni, potem przyznawał się do wszystkich 14 morderstw i 6 usiłowań zabójstwa, następnie zaprzeczał, czasem milczał, i tak na zmianę. W pewnym momencie powiedział nawet o 6 dodatkowych morderstwach, na które śledczy nie mieli wystarczająco dowodów aby włączyć je do sprawy Wampira.

24 i 25 lipca, 1975 r.

Sędzia Władysław Ochman poprosił Zdzisława, aby ustosunkował się do zarzucanych mu czynów. Usłyszał słowa:

„Moje życie ułożyło się tak, że wiele zawiniłem, ale cóż teraz naprawię. Sąd wie najlepiej, co zrobiłem. Żałuję, że tak postąpiłem. Obecnie nie ma to jednak żadnego znaczenia.”

Następnego dnia, zapytany, czy wczorajsze słowa mają znaczyć przyznanie się do winy, Zdzisław odpowiedział:

„Czuję się winny, boję się tego, co mnie czeka, chciałbym, ażeby jak najszybciej posłano mnie tam, dokąd mam pójść.”

28 lipca, 1975 r., 12:00

Finalnie jednak, po prawie roku tego zawiłego procesu, zebraniu mnóstwa materiału dowodowego i tomów zeznań oraz relacji świadków, Sąd ogłosił wyrok.

Areszt Śledczy w Katowicach, 26 lub 29 kwietnia 1977 r.

Zdzisława Marchwickiego powieszono w garażu Aresztu Śledczego.

Spekulacje

Jednym z podejrzanych w toku śledztwa był Piotr Olszowy, rzemieślnik z Sosnowca. Wiadomo było wszystkim, że z jego stanem psychicznym nie było najlepiej. Miał również znęcać się nad rodziną. Podczas przesłuchania po znalezieniu ciała dr Jadwigi K. mężczyzna przyznawał się do bycia Wampirem, ostatecznie został jednak wypuszczony z powodu niewystarczającej ilości dowodów. Na posterunku pracownicy mieli nawet nie pobrać od przesłuchiwanego Olszowego odcisków palców. Parę dni później milicja dostała anonim, w którym nadawca napisał, że więcej ofiar nie będzie.

Z nocy z 14 na 15 marca 1970 roku Olszowy zabił swoją żonę i dzieci, a następnie sam popełnił samobójstwo. Rodzinę miał zabić młotkiem a samego siebie podpalić. Ciało było jednak na tyle zwęglone, że pobranie odcisków palców było praktycznie niemożliwe, przez co nie można było ich porównać z tymi znalezionymi na miejscach zbrodni.

Do dzisiaj, niemal pół wieku po tych wydarzeniach, nie ustają spekulacje i kontrowersje dotyczące morderstw dokonanych na Śląsku w latach 1964-1970. Mówi się o manipulacjach dowodami, nieszczerych intencjach sądu, związkach z polityką, oraz o przymusie jak najszybszego ujęcia byle kogo, aby tylko zaspokoić opinię publiczną. Jednak i tak nadal duża część badaczy, dziennikarzy, pisarzy oraz pasjonatów kryminalistyki zadaje sobie to jedno pytanie:

Czy Wampirem z Zagłębia rzeczywiście był Zdzisław Marchwicki?

“Opisałem całe zwoje życie i wydaje mi się że i wszystkie przeztępstwa. drudno mi było opisywać to ale jakoś sobie poradziłem i natym pragne zakończyć takimi oto słowami i wszyscy ci kturzy będą czytali ten pamiętnik niech wiedzą że nie warto jest zabijać te cierpienia które ja przechodze uniknie jedynie ten kto będzie przestrzegał piątego przykazania Bożego.
Marchwicki Zdzisław wampir Zagłębia”

fragment z pamiętnika Zdzisława Marchwickiego

Źródła:

  • Gurgul, J. (2018) Problemy prawdy i zmyślenia (w tle spraw z wielkim rezonansem społecznym)
  • Feluś, A. (2002) Czy Zdzisław Marchwicki był sprawcą zabójstw seryjnych o podłożu seksualnym?, „Problemy Współczesnej Kryminalistyki”, t. V.
  • Semczuk, P. (2016) Wampir z Zagłębia
  • Zawartka, J. (2014) Modus operandi seryjnego zabójcy na przykładzie Zdzisława Marchwickiego pseudonim „Wampir z Zagłębia” Security, Economy & Law Nr 4, (80–96)
  • https://pl.wikipedia.org/wiki/Zdzis%C5%82aw_Marchwicki_(1927%E2%80%931977)
  • https://pl.wikipedia.org/wiki/Modus_operandi
  • https://inwentarz.ipn.gov.pl/node/4141106
  • https://gazeta.policja.pl/997/archiwum-1/2008/numer-37-042008/28555,quotNie-warto-jest-zabijacquot.html
  • https://www.fakt.pl/hobby/historia/53-lata-temu-wampir-z-zaglebia-zabil-po-raz-ostatni-kim-byl-marchwicki/lwbzjg6
  • https://www.polskieradio.pl/39/156/Artykul/1980915,Wampir-z-Zaglebia-Zbrodnie-ktore-wstrzasnely-Polska
  • https://kwartalnikradcaprawny.kirp.pl/2024/03/20/czy-poligraf-moze-byc-narzedziem-wspierajacym-obroncow-w-procesie-karnym/
  • https://weekend.gazeta.pl/weekend/7,177333,27016906,byl-potrzebny-ktos-kto-zostanie-publicznie-skazany-wladza.html
  • https://killer.radom.net/~sermord/New/zbrodnia.php-dzial=mordercy&dane=MarchwickiZdzislaw.htm
  • http://ligas.atspace.com/mordercy/marchwicki.html
  • http://web.archive.org/web/20170731203900/http://www.tvp.info/1232217/aresztowanie-wampira-z-zaglebia
  • https://historia.rp.pl/historia/art9367251-wampir-z-zaglebia-historia-zbrodni

Autorka: Julia Skrzypiec, wolontariuszka Fundacji Zaginieni

Zdjęcie: historia.wprost.pl

"Naprawdę nienawidzę ludzi i zabiłabym znowu" - napisała w liście do Sądu Najwyższego na Florydzie. Czy takich słów używa osoba, która jednocześnie twierdzi, że zabijała w obronie własnej?

Seryjna zabójczyni pozbawiła życia siedmiu nieznajomych mężczyzn w przeciągu roku, jednego z ciał nigdy nie odnaleziono.

Traumatyczne dzieciństwo

Aileen Wuornos urodziła się 29 lutego 1956 roku, w roku przestępnym, w stanie Michigan. Pomimo tego, że jej rodzice byli jeszcze nastolatkami, miała już starsze rodzeństwo. Nigdy nie poznała swojego ojca – zostawił jej matkę, Diane, kiedy była w ciąży, a ostatecznie został także skazany za molestowanie seksualne nieletnich i gwałt. Kiedy Lee miała piętnaście lat, powiesił się w celi więziennej.

Samotne macierzyństwo nie było łatwe dla jej matki. Kiedy Lee skończyła sześć miesięcy, Diane porzuciła dzieci. Trafiły one pod opiekę dziadka, Lauriego Wuornosa, i jego żony – Britty. Nie wyjawili jednak dzieciom, że tak naprawdę nie są ich rodzicami. Wydawać by się mogło, że Lee i jej brat, Keith, trafili do kochającego domu. Rzeczywistość okazała się jednak inna – jak okazało się po latach, brutalna. Wuornosowie żyli samotnie, nie integrowali się z sąsiadami, nie brali udziału w lokalnych wydarzeniach, wręcz żądali, aby nikt nie wtrącał się w ich życie. Laurie Wuornos nadużywał alkoholu, często wszczynał awantury oraz bił Lee kowbojskim skórzanym pasem z mosiężną klamrą. Kilkuletnia Lee na rozkaz dziadka musiała czyścić pas, którym była bita. Dziadek zmuszał ją, żeby rozbierała się do naga i opierała o kuchenny stół, po czym znęcał się nad nią przy użyciu pasa, który wcześniej czyściła. Zdarzało się także, że musiała kłaść się naga na swoim łóżku - na brzuchu, z rozłożonymi rękami i nogami - a następnie była brutalnie bita, molestowana i obrzucana wyzwiskami. Laurie mówił wtedy:

"Nie jesteś warta nawet powietrza, którym oddychasz!"

Dziadek stosował wobec wnuczki także inne, osobliwe kary. Pewnego razu zmusił ją, żeby patrzyła, jak topi jej kota. Zdarzało się też, że musiała jeść jedzenie znalezione w śmietniku.

Piekło, przez jakie przeszła, pozostawiło ślady w jej psychice na zawsze. Lee poznała prawdę o swoich rodzicach, kiedy miała około jedenastu lat. Była buntowniczą nastolatką, co tylko pogarszało relację z dziadkiem. Jako dziesięcioletnia dziewczynka podjęła pierwsze czynności seksualne. Z wiekiem zaczęła uprawiać seks z okolicznymi chłopcami w zamian za pieniądze i papierosy. Otrzymała nawet przezwisko „papierosowa świnka”. Wiadomo również, że zażywała narkotyki, czego konsekwencją było to, że okradała sklepy.

Kiedy w wieku 14 lat zaszła w ciążę, dziadkowie zadecydowali o odesłaniu jej do ośrodka dla samotnych matek, gdzie urodziła dziecko i przekazała je do adopcji. W 1971 roku babcia Lee, Britta Wuornos, zmarła, co doprowadziło do odnowienia kontaktu z biologiczną matką. Diane chciała zamieszkać razem z dziećmi w Texasie, jednak rodzeństwo nie wyraziło na to zgody. Lee rzuciła szkołę, zaczęła podróżować po Stanach i została pracownicą seksualną.

Życie uczuciowe

W 1976 roku Lee wyszła za mąż za multimilionera, który miał wówczas 69 lat. Lewis Gratz Fell próbował skłonić żonę do prowadzenia spokojniejszego trybu życia, jednak na próżno. Był przez nią bity, dlatego też udało mu się uzyskać nakaz sądowy ograniczający jej prawa, a następnie rozwód. Kobieta po rozwodzie powróciła do przestępczego trybu życia. Po śmierci brata otrzymała pieniądze z ubezpieczenia, jednak szybko je roztrwoniła.

W 1986 roku, w barze, w którym miały miejsce spotkania lesbijek, poznała Tyrię Jolene Moore. Między kobietami zrodziło się uczucie i wkrótce rozpoczęły wspólne życie, z którego obie były zadowolone. Lee twierdziła wręcz, że w końcu spotkało ją coś dobrego. Zarabiała jako pracownica seksualna, co było jedynym źródłem utrzymania kobiet. W wyniku problemów finansowych zmuszone były jednak do tułaczki. Kobiety miały na siebie bardzo duży wpływ. Z miłości do Tyrii, Lee była skłonna do wielu poświęceń.

Siedem tajemniczych zabójstw

Na Florydzie, na przełomie lat 1989-1990, zastrzelono siedmiu mężczyzn w średnim wieku. Ciała pozostawiane były przy autostradach, a ich samochody porzucane w oddalonych od miejsca zbrodni miejscach. Sprawczynią tych zabójstw była Aileen Wuornos. Kobieta przez wiele lat podróżowała autostopem i przyznała, że czasem z powodu braku pieniędzy poruszała temat seksu w trakcie jazdy. Utrzymywała, że każda z ofiar próbowała wykorzystać ją za darmo lub też zgwałcić, co doprowadzało ją ostateczności. Lee zabijała strzałem z broni palnej, którą nosiła w torebce.

Pierwszą ofiarą był Richard Mallory - zginął 30 listopada 1989 roku w wieku 51 lat. Lee nie była świadoma tego, że podróżuje z mężczyzną karanym za napaści seksualne na kobiety. Lee po dokonanej zbrodni przykryła mu twarz pobliskimi śmieciami i odjechała jego samochodem, który porzuciła kilka dni później. Z zeznań wynika, że Lee długo dochodziła do siebie po tym, co zrobiła. To pierwsze morderstwo wspominała słowami:

„Był podłym sukinsynem, gadał sprośne rzeczy. Upił się i dobierał się do mnie, więc go puknęłam i patrzyłam, jak zdycha.”

Pół roku później, w maju 1990 roku, znaleziono porzuconego kremowego pikapa. Jego oględziny wykazały, że samochodem poruszała się kobieta. Fotel kierowcy przysunięty był bardzo blisko kierownicy, na której znaleziono długi jasny włos. Na podłodze zauważono otwarte opakowanie prezerwatyw. Po dziesięciu dniach obok wysypiska śmieci przy autostradzie odkryto nagie ciało w stanie zaawansowanego rozkładu oraz sześć pocisków. Badane szczątki ważyły zaledwie osiemnaście kilogramów, przy czym za życia ofiara ważyła osiemdziesiąt osiem. Zwłoki należały do Davida Spearsa. W dniu śmierci miał 48 lat.

6 czerwca 1990 roku w pobliżu innej autostrady znaleziono ciało kolejnego mężczyzny, tym razem trafione aż dziewięcioma pociskami. Było ono nagie, przykryte liśćmi, trawą i kocem elektrycznym. Dzień później zauważono porzucony samochód. Jego właścicielem był czterdziestoletni Charles Carskaddon, którego zaginięcie zdążyła już wcześniej zgłosić jego matka.

4 lipca 1990 roku miał miejsce wypadek samochodowy, którego świadkiem była kobieta mieszkająca w pobliżu, Rhonda Bailey. Zgodnie z jej zeznaniami, pojazd opuściły dwie kobiety, które dziwnie się zachowywały, zabierając ze sobą chłodziarkę do piwa. Rhonda zapytała, czy potrzebują pomocy, jednak prosiły, aby ta nie powiadamiała policji, po czym wróciły i odjechały uszkodzonym samochodem. Niedługo później zostawiły samochód i zostały zauważone przez jadącego mężczyznę, który zadzwonił po straż pożarną, informując o zranionej kobiecie, którą była Lee Wuornos. Udało się jej jednak spławić służbę i uciec. Samochód, którym przemieszczały się Lee i Tyria, został odnaleziony. Należał do Petera Siemsa, którego ciała nigdy nie odnaleziono.

Troy Burress był kolejną ofiarą Lee. W dniu śmierci wyjechał w sprawach służbowych, i kiedy nie dawał znaku życia, jego żona zgłosiła sprawę na policję. Nocą odnaleziono jego furgonetkę, która była pusta. Po pięciu dniach na jego ciało natrafiła przypadkowa rodzina wybierająca się na piknik. Z rekonstrukcji wydarzeń wynika, że Lee oddała dwa strzały – jeden w pierś, drugi w plecy, po czym zabrała pieniądze firmowe Troya i uciekła. Troy Burress zginął 30 lipca 1990 roku mając 50 lat.

Szóstą ofiarą był Charles Richard Humphrers, były policjant.  Zaginął 11 września 1990 roku, mając 57 lat. Następnego dnia odnaleziono nagie ciało Charlesa z siedmioma ranami postrzałowymi. Lee po raz kolejny zabrała pieniądze i oddaliła się jego samochodem. Według zeznań świadkini, w pojeździe znajdowały się dwie kobiety, można zatem wnioskować, że morderczyni podróżowała razem ze swoją partnerką.

Siódmą, ostatnią ofiarą, był mający 62 lata Walter Giano Antonio. Jego prawie nagie ciało (miał na sobie jedynie podkolanówki) z czterema pociskami odnaleziono w pobliżu autostrady 18 listopada 1990 roku. Należące do niego dokumenty oraz ubranie znaleziono ponad 60 kilometrów od porzuconego ciała.

Źródło: https://criminalminds.fandom.com/

„Powiem, jak było. Zawsze gdzieś jechałam i łapałam okazję. Podwoziły mnie tysiące mężczyzn i kobiet, wszystko było w porządku. Nie dobierali się do mnie. W głębi serca jestem dobra, ale kiedy się upiję bywa różnie. Po prostu […] kiedy się upiję, lepiej ze mną nie zadzierać, rozumie pan. Taka jest prawda. Nie mam nic do stracenia. Taka jest prawda.”

Aresztowanie

Aileen Wuornos została aresztowana 9 stycznia 1991 roku. Rok po zabójstwie Richarda Mallory’ego opublikowano portrety pamięciowe dwóch kobiet. Policja otrzymała setki telefonów i wiele tropów. W międzyczasie odnaleziono aparat fotograficzny Richarda Mallory’ego oraz rachunek z lombardu z odciskiem kciuka - bardzo szybko okazało się, że odcisk należy do Lee.

Jeden z policjantów, Mike Joyner, postanowił zastawić na nią pułapkę. Razem ze swoim partnerem przebrali się odpowiednio do swoich ról i odwiedzili bar, w którym mogła przebywać kobieta – po kilku dniach ta rzeczywiście się pojawiła. Mike nawiązał z nią koleżeński kontakt. Trzy dni później, pod wpływem alkoholu, Lee zwierzyła się mężczyźnie.

Mówiła, że śpi w samochodzie, kończą jej się pieniądze, a jej koleżanka wyjechała. Mike starał się działać ostrożnie, ponieważ wiedział, że może być kolejną potencjalną ofiarą. Strach przed tym, że seryjna zabójczyni może w każdej chwili zniknąć, doprowadził jednak do decyzji o jej aresztowaniu pod pretekstem nielegalnego posiadania broni. Dla niepoznaki, Mike również został aresztowany, ponieważ grupa operacyjna doszła do wniosku, że relacja Mike’a i Lee może być jeszcze przydatna w śledztwie.

Lee nie zdawała sobie sprawy, o co tak naprawdę jest podejrzewana. W trakcie jednej z rozmów przyznała się Mike’owi, że posiada skrytkę, w której przechowuje swoje rzeczy. Po jej przejrzeniu okazało się, że rzeczy, które tam się znajdowały, wiązały Lee z ofiarami.

Kluczowa okazała się współpraca Tyrii z policją. Kobieta żyła w strachu przed swoją partnerką i z racji tego, że nie brała bezpośredniego udziału w zbrodniach, istniała szansa oczyszczenia z zarzutów. Decydująca miała być rozmowa telefoniczna, w trakcie której Tyria miała naprowadzić Lee na temat zabójstw, których dokonała. Wuornos domyśliła się, że telefon może być na podsłuchu, przez co unikała rozmowy na ten temat. Skuteczna okazała się jednak groźba, że Tyria w wyniku podejrzeń zostanie aresztowana. Lee przyznała się do popełnionych zbrodni.

16 stycznia 1992 roku została skazana na karę śmierci za pomocą krzesła elektrycznego. Wyrok wykonano 9 października 2002 roku poprzez śmiertelny zastrzyk.

Źródła:

  1. Ch. Berry-Dee, Rozmowy z seryjnymi morderczyniami, wyd. Czarna Owca, 2018.
  2. http://ligas.atspace.com/mordercy/wuornos.html
  3. http://criminalmind.pl/

Autorka: Ewa Prusicka, wolontariuszka Fundacji Zaginieni

Zdjęcie: Wikipedia

20 napaści, 9 ofiar śmiertelnych. Ocalałe kobiety nigdy nie odzyskały pełnej sprawności. Paraliżujący strach towarzyszył mieszkańcom Pomorza przez bardzo długi czas. Wszechobecne poczucie niebezpieczeństwa wykluczało samotne spacery. Na kobiety wracające do miejsca zamieszkania pociągami i autobusami czekali ojcowie, mężowie i bracia, bo nie wiadomo było, kiedy i gdzie nastąpi kolejny atak oraz kto będzie następną ofiarą. Kim był Paweł Tuchlin i dlaczego przez wiele lat bezkarnie krzywdził niewinne kobiety? Oto historia jednego z najgroźniejszych seryjnych zabójców w Polsce.

Źródło: Dziennik Bałtycki

Dzieciństwo i młodość

Paweł Tuchlin urodził się 28 kwietnia 1946 roku w pomorskiej miejscowości Góra. Miał dziesięcioro rodzeństwa, z którym dobrze się dogadywał. Dzieciństwo Tuchlina nie należało jednak do najłatwiejszych, ze względu na agresywne metody wychowawcze, jakie stosował jego ojciec, oraz fakt, iż nadużywał on alkoholu, czego wynikiem były awantury, w trakcie których znęcał się nad swoją żoną. W odniesieniu do późniejszych wydarzeń istotne jest to, że zdarzało się mu używać do tych czynności młotka. Paweł Tuchlin także doświadczył przykrości i przemocy ze strony ojca. Powodem było to, że przez wiele lat moczył się do łóżka. Opisał on swoją przypadłość w pamiętniku.

Moja choroba polegała na tym, że moczyłem się w nocy podczas snu. A jedynym wtedy dostępnym „lekarstwem” dla mnie w domu była pyda, splot rzemieni. Gdy się rano wstawało, to matka albo ojciec sprawdzali moje łóżko. Kiedy było mokre, to dostawało się porcję „lekarstwa" pydą. Następnego dnia scena ta się powtarzała, bo ojciec był zdania, że ja leję w łóżko złośliwie lub też z lenistwa.”

Z tego też powodu był obiektem kpin. Co więcej, cierpiał on również na epilepsję i starał się mówić wolno, żeby się nie jąkać. Wszystko to trwało do 16 roku życia.

W technikum, w momencie rozpoznania jego problemu, skierowano go na badania i rozpoczęto leczenie, jednak nie odniosło ono natychmiastowego skutku. Wynikiem tego było skreślenie go z listy mieszkańców internatu, co wiązało się z porzuceniem szkoły z uwagi na utrudniony dojazd z rodzinnej miejscowości. Po powrocie do domu leczenie nie było kontynuowane. Nie wytrzymał tam długo i po latach przemocy i upokorzeń, jako już dorosły osiemnastoletni człowiek, podjął decyzję o ucieczce z domu.

Pomimo opisanych trudności życiowych nie sprawiał on problemów wychowawczych. Uzyskiwał dobre oceny, chętnie brał udział w grach i przedstawieniach, miał poczucie humoru i był lubiany w towarzystwie. Z powodu swojej wstydliwej przypadłości nie miał jednak powodzenia u kobiet, dlatego też uważnie je obserwował i podglądał zakochane pary. Najbardziej ciekawiły go żeńskie narządy płciowe – interesowała go płeć przeciwna, a w wieku 13 lat zaczął się onanizować. Obecność kobiet przestała go krępować dopiero wtedy, kiedy zaczął z nimi więcej przebywać. Stało się to po podjęciu pracy na budowie i zamieszkaniu w hotelu robotniczym. Atmosfera tamtego miejsca sprawiła, że zaakceptował obecność alkoholu, od którego niegdyś stronił, a pojawiające się tam kobiety „lekkich obyczajów” pomogły mu przełamać wewnętrzny strach m.in. poprzez kontakt cielesny.

Kilka lat później ożenił się, jednak małżeństwo nie trwało długo z uwagi na jego niestałość w uczuciach. Niedługo po rozwodzie zawarł kolejny związek małżeński.

Przeszłość kryminalna

W 1966 roku Tuchlina przyjęto do wojska, jednak podczas ćwiczeń ze strzelania jego słuch uległ uszkodzeniu, w wyniku czego został zwolniony i wrócił do rodzinnej miejscowości. Nie wyszło mu to na dobre, ponieważ, jak się okazało, wówczas rozpoczął swoją karierę złodzieja. Za kradzież samochodu skazano go na karę dwóch lat pozbawienia wolności, jednak został wcześniej zwolniony warunkowo. Po wyjściu z zakładu karnego podjął pracę jako kierowca, ale niedługo potem stracił prawo jazdy, ponieważ prowadził samochód w stanie nietrzeźwości.

Z karty karalności Centralnego Rejestru Skazanych Ministerstwa Sprawiedliwości wynika, że od 1967 roku Tuchlin był tam notowany siedmiokrotnie. W latach 1970-1972 ponownie odbywał karę więzienia, również z powodu kradzieży. Podczas pobytu w zakładzie karnym został przyłapany na posiadaniu noża w celi oraz na wysyłaniu korespondencji nielegalną drogą. W latach 1976-1979 Paweł Tuchlin odbył kolejną karę pozbawienia wolności.

Sposób działania

Tuchlinowi początkowo wystarczały praktyki ekshibicjonistyczne. Po jakimś czasie zapragnął jednak bardziej wyrazistych doznań. Akty ekshibicjonizmu przerodziły się w ataki na tle seksualnym.

Przeanalizowanie sposobu dokonywania zarzucanych mu czynów pozwoliło wywnioskować, że sposób jego działania ewoluował. Początkowo działał gwałtownie, w wyniku towarzyszącego mu napięcia. Wykorzystywał nadarzające się okazje, a jego ofiarami były kobiety spotkane przypadkowo – ich wiek mieścił się w przedziale 19-54, co wskazuje na to, że ten czynnik nie miał dla niego znaczenia. Często obserwował je w pociągu bądź autobusie, po czym wysiadał razem z nimi. Następnie w rejonie pozbawionym potencjalnych świadków obezwładniał je ciosami – w tym celu używał młotka lub metalowego pręta. Narzędzie nosił ze sobą, co wskazuje na to, że zawsze był przygotowany na taką okoliczność.

Z biegiem czasu jego czyny nabrały opanowania i „dojrzałości”. Tuchlin zazwyczaj atakował od tyłu, posługując się przedmiotem do obezwładnienia zawsze w ten sam sposób – zadawał kilka (zazwyczaj około siedmiu) ciosów w głowę. Jeżeli ofiara przejawiała opór lub próbowała uciekać, liczba uderzeń ulegała zwiększeniu – przyznał, że jedną z kobiet dobijał młotkiem przez około pół godziny. Następnie swoją ofiarę przemieszczał w bardziej ustronne miejsce i ją okradał. Jego zdaniem był to najprostszy i najbardziej skuteczny pod kątem technicznym sposób. Podkreślał, że czyny, jakich się dopuszczał, nie wynikały z chęci pozbawienia życia tych kobiet, tylko z potrzeby zaspokojenia popędu seksualnego. Co istotne, z żadną ze swoich ofiar nie odbył stosunku seksualnego.

„Nie wiem dokładnie, kiedy przyszedł mi do głowy pomysł napadania na kobiety i ogłuszania ich młotkiem. Pamiętałem jednak, że w ten sposób głuszy się świnie przed ubojem. Nie myślałem nigdy o jakichś bardziej bezpiecznych sposobach. Sądziłem, że nie zabijałem tych kobiet, bo zawsze słyszałem ich oddech, ruszały się i kiedy odchodziłem były żywe. Po osiągnięciu wytrysku ubierałem się, przeglądałem torebkę kobiety i zabierałem pieniądze, biżuterię, jedzenie. Przedmioty te miałem w domu, bawiłem się nimi albo dawałem żonie. Kiedy taka kobieta doszła do siebie i stwierdziła ich brak, to na pewno się martwiła. Ta myśl cieszyła mnie, ale nie wiem dlaczego.”

Poczynania Tuchlina w późniejszym okresie jego działalności zaczęły zakrawać na swoistą nonszalancję. Nie miała dla niego znaczenia pora dnia czy niesprzyjające okoliczności, przez co zaczął popełniać błędy. Istotnym tropem wydawał się być młotek, który odnaleziono na miejscu jednej ze zbrodni, jednak mimo tego mężczyzna w dalszym ciągu pozostawał na wolności.

Trudno ocenić, ilu kobietom udało się wymknąć z jego rąk, ponieważ ze swoich planów rezygnował np. w momencie spłoszenia przez pojawiające się światło czy też zbliżających się ludzi. Z każdą kolejną zbrodnią mieszkańców Pomorza ogarniał coraz większy strach. Starali się oni poruszać w grupach i wracać do domu przed zmrokiem.

Kobiety, które przeżyły ataki Tuchlina, doznały wielu urazów – niektóre z nich w ich wyniku straciły części kości czaszki, możliwość poruszania się, słuch, pamięć, czy też mowę, nie mówiąc o bliznach czy występujących tikach, które nigdy nie ustały. Ich rekonwalescencje trwały bardzo dugi czas, a głębokie urazy psychiczne z pewnością pozostały na całe życie.

Seryjny zabójca aresztowany

W 1983 roku powołana została specjalna grupa dochodzeniowo-śledcza pod kryptonimem „Skorpion”. Nazwa ta wzięła się od sposobu działania sprawcy, który atakował niespodziewanie, bezwzględnie, skutecznie, ze skutkiem tragicznym – tak jak skorpion.

Do ostatecznego rozwikłania sprawy przyczyniły się wydarzenia z wiosny 1983 roku. Tuchlin dokonał kradzieży świń, a następnie podczas napadu na kolejną kobietę zostawił wyraźny ślad obuwia, który pozwolił zawęzić krąg podejrzanych. Nie poszukiwano kogoś całkowicie anonimowego, dlatego „Skorpiona” bardzo szybko powiązano z rysopisem seryjnego zabójcy. Niedługo później został zatrzymany, a w jego domu znaleziono rzeczy należące do ofiar, co tylko potwierdziło podejrzenia śledczych.

Podczas przesłuchania przyznał się do zarzucanych mu czynów i z każdą godziną informował o kolejnych ofiarach. Prowadzący przesłuchanie momentami wątpili, czy tak chętny do współpracy i na pozór zrównoważony człowiek może być zabójcą. Tuchlin odbierany był przez społeczeństwo jako osoba spokojna, raczej skryta, ale wesoła, nieokazująca zdenerwowania i niemająca nałogów. Podczas 19 wizji lokalnych opowiadał szczegółowo o przebiegu zdarzeń, wyjaśniając wiele niewiadomych, np. to, dlaczego młotek owijał bandażem. Okazało się, że robił to ze względu na swoją wygodę, ponieważ nosząc młotek za pasem metalowa część oziębiała jego brzuch.

W trakcie wizji lokalnych Tuchlin był podniecony rekonstrukcją wydarzeń, bardzo precyzyjnie odtwarzał swoje zbrodnie, jakby cieszył się, że przeżywa wszystko na nowo.

(…) przeżywałem tam na miejscu wszystko jeszcze raz, ale to nie to samo, nie było tej atmosfery, co wtedy.”

Źródło: Dziennik Bałtycki

Mężczyzna przyznał, że gdyby nie został zatrzymany, działałby dalej, ponieważ było to silniejsze od niego. Łącznie przesłuchano 1614 świadków i skorzystano z opinii 26 biegłych różnych specjalności. Szczególnie ważna okazała się ocena biegłych z zakresu psychiatrii.

W którymś momencie Tuchlin zwrócił się do władz więziennych o zgodę na przejście korekty płci, a potem próbował popełnić samobójstwo. Pomimo współpracy, w sądzie odwołał wszystkie zeznania, twierdząc, że były one wynikiem rzekomego układu, jaki miał mieć z funkcjonariuszem.

5 sierpnia 1985 roku został ostatecznie ogłoszony wyrok – Paweł Tuchlin został skazany na karę śmierci. Sąd uzasadnił swoje stanowisko w następujący sposób:

„Podstawowym celem kary jest oddziaływanie wychowawcze. W przypadku jednak Pawła Tuchlina nie może być mowy o tym celu kary, a kara może mieć jedynie charakter eliminacyjny. Wymierzenie kary wyjątkowej w tym przypadku czyni zadość poczuciu sprawiedliwości i oczekiwaniom społecznym.”

Paweł Tuchlin został powieszony 25 maja 1987 roku. Była to przedostatnia kara śmierci wykonana w Polsce.

Źródło: Dziennik Bałtycki

Źródła:

  1. J. Stukan, Seryjni mordercy, Wydawnictwo Aktywa Frampol 2017,
  2. M. Pruski, Z. Żukowski Czas Skorpiona, Krajowa Agencja Wydawnicza 1988,
  3. https://dziennikbaltycki.pl/

Autorka: Ewa Prusicka, wolontariuszka Fundacji Zaginieni

Zdjęcie: Onet.pl

Fundacja ZAGINIENI
chevron-down