Zbrodnia połaniecka, zwana jest także sprawą połaniecką, to jedna z najgłośniejszych spraw kryminalnych jaka miała miejsce w okresie PRL-u. Wysoki status społeczny i majątkowy, miał zapewnić sprawcy bezkarność…
Województwo tarnobrzeskie, aktualnie świętokrzyskie. Mieszkańcy Zrębina udają się na Pasterkę do Połańca, jeszcze nieświadomi tego co się wydarzy, nieświadomi piętna jakie odciśnie to na nich, nieświadomi tego, że dzień ten zostanie wpisany w kryminalistyczne karty historii. Zrębin to wieś oddalona około 3 km od Połańca. Wieś tworzy kilkadziesiąt domów, sklep i remiza. W roku 2009 tworzyła ją niespełna 400 osób. To co wydarzyło się 24 grudnia 1996 roku, obiega tę wieś po dziś dzień.
Wszystko wyglądało zwyczajnie. Pasterka, jakich wcześniej wiele. Alkohol, tłok ludzi, duszno od parujących palt po śnieżnej zadymce, w tle zapach kadzidła. Do Krystyny, która zjawiła się na pasterce wraz z mężem i bratem podchodzi kobieta - Zośka i szepcze jej na ucho – „Krycha, twój ojciec rozrabia w domu po pijaku, wracajcie szybko do chałupy”. Po niedługiej chwili cała trójka opuszcza kościół.
Jak podają niektóre źródła dwie godziny później, Piotr Zając zgłasza kradzież Autosana na posterunku Milicji Obywatelskiej w Połańcu. Krzyczał do okienka dyżurki: „ktoś ukradł mi sprzed kościoła samochód i w tej ćmie przejechał troje pieszych idących w kierunku Zrębiny!”.
Natomiast inną, bardziej prawdopodobną wersją opisywaną przez media było to, że gdy pasterka się zakończyła, mieszkańcy Zrębina chcieli wrócić do domu autobusami, którymi przyjechali do Połańca, jednak, gdy dotarli na miejsce postojowe, okazało się, że jednego autobusu brakuje. Kierowca zaczął nerwowo poszukiwać samochodu i stwierdził, że w ramach głupiego żartu ktoś musiał zabrać Autosana. Pogoda nie dopisywała, było śnieżno i mroźno, więc mieszkańcy postanowili upchnąć się w jeden autobus i wrócić do wsi. Gdy pokonywali trasę, na ulicy Zrębińskiej w rowie dostrzegli zaginiony autobus, a tuż obok niego znajdowały się trzy ciała. Kierowca zatrzymał autobus i wyprosił pasażerów, a sam ruszył do Połańca, aby zawiadomić milicję.
Około godziny 1:30 milicjanci znaleźli się na miejscu wypadku. Tam zastali niebieski autobus marki SAN, a za nim częściowo obnażone ciało młodej kobiety. Na poboczu została odnaleziona torebka, a wewnątrz niej dowód osobisty Krystyny Łukaszek, zdjęcie ślubne oraz czekoladki. Milicjanci zauważyli, że w okolicy środkowej części autobusu widoczne są czyjeś nogi, a przed pojazdem dostrzegli zmasakrowane ciało nastoletniego chłopca z poważnymi ranami głowy. Wewnątrz pojazdu została znaleziona butelka po wódce, jednak milicjanci jej nie zabezpieczyli. Znaleziono również odcisk buta na siedzeniu kierowcy, który został skrupulatnie zabezpieczony. Na miejscu nie pojawił się prokurator, wstępnie wszyscy mieli kierować się wypadkiem samochodowym. Biało-niebieski SAN został odholowany na Milicyjny parking w Połańcu, gdzie niezabezpieczony stał przez 3 dni, po upływie kolejnych 7 dniach samochód został oddany do kasacji, mimo że pojazd nadal był technicznie sprawny.
Niektóre źródła donoszą, że jeszcze w dniu ujawnienia zwłok, Jan Sojda miał pojawić się na posterunku MO i zaproponować osobom prowadzącym sprawę łapówkę w zamian za prowadzenie jej jako wypadek samochodowy, a nie morderstwo. Milicjanci skupili się na poszukiwaniach osoby, która miała wziąć pojazd, a następnie potrącić troje młodych ludzi.
Kierowca autobusu został sprawdzony, jednak posiadał twarde alibi – był widziany przez ludzi na pasterce. Józef Adaś – inny z kierowców pracujący dla PKS, jego alibi potwierdzały jedynie żona i córka, według których Pan Józef miał spędzić całą Wigilię z nimi w domu.
Wacław Kalita o śmierci dzieci dowiedział się pierwszego dnia świąt, gdyż spędzał je u siostry nieopodal Pacanowa. Szwagier i brat Kality przywieźli go do szpitala w Staszowie, aby zidentyfikował ciała swoich bliskich.
Drugiego dnia świąt w Staszowie miało dość do oględzin zwłok w obecności prokuratora. Lekarz nie przeprowadził wszystkich potrzebnych badań, gdyż jak się okazało nie zdał on egzaminu, który uprawniał go do przeprowadzenia takowej sekcji. Z jego opinii końcowej wynika, że Krystyna mogła zostać rozebrana w wyniku wyciągania jej spod autobusu, a cała trójka zmarła w wyniku nieszczęśliwego wypadku. W raporcie zostają także zanotowane niewłaściwe obrażenia, a odzież ofiar trafia do wspólnego worka na śmieci.
Kilka dni później odbyła się ceremonia pogrzebowa całej trójki, na której zebrali się wszyscy mieszkańcy Zrębina. Jan Sojda zaangażował się nawet w niesienie trumny Krysi. Zdzisława Kalita tego dnia, nad grobem tragicznie zmarłych bliskich przysięgała sobie, że znajdzie osobę, odpowiedzialną za to co się stało. Kobieta nie wierzyła w tezę rozpowszechnianą przez milicję i prokuratora. Nie sądziła, że możliwym jest, aby na tyle osób jadących na pasterkę nie znalazłby się ani jeden świadek zdarzenia czy uprowadzenia autobusu.
Kobieta pomimo upływu czasu nie odpuszczała, często udawała się na posterunek Milicji i dopytywała o postępy w sprawie. Prosiła również księdza, aby z ambony nawoływał wiernych do składania zeznań, lecz niestety nie przynosiło to żadnych efektów.
Zdzisława otrzymała anonim o treści „Zgoda buduje, a niezgoda rujnuje, tak zrujnowała Was, cóż Wam pozostało? Jak twierdzą, Wasze dzieci same podeszły pod pekaes, a teraz macie kwaskiem wyparzać mu oczy? Pan Bóg miłosierny, dlatego i Wy nie bądźcie niemiłosierni. Bądźcie dobrzy.”
Trzy lata później dochodzi do rozprawy sądowej, na której pani Zdzisława skarży się na to, że żaden prokurator nie zajął się sprawą należycie, wspomina również o tym, że złożyła skargę do Komitetu Centralnego. Kobieta podkreśla, także niewłaściwe zachowanie prokuratora, który akurat znajduje się na owej rozprawie, gdy to w czasie jednej z ich rozmów miała usłyszeć, że jej dzieci już nikt jej nie zwróci, więc co jej zależy na tym czy sprawca odnajdzie się czy też nie, czy dostanie dwa lata czy dwadzieścia pięć.
Gdyby nie uczciwość najbiedniejszej rodziny w Zrębinie, być może sprawcy uszłoby wszystko na sucho…
26 grudnia 1976 roku, czyli w drugi dzień świąt. Kolega Miecia – Staś wykrzyczał pod domem Józefa Adasia „bandyto! Zamordowałeś tyle ludzi i mojego kolegę!”. Dwunastolatek opowiedział swojej matce o tym, że w noc tragedii włóczył się po Połańcu. Również próbowali wejść do SAN-a zaraz po rodzinie Kalitów, ale tak jak i oni nie zostali wpuszczeni do środka. Zatem wybrali się w pieszą wędrówkę, po drodze minął ich owy biało-niebieski SAN. Gdy chłopcy zbliżali się do Zrębina zauważyli autobus w rowie, a wokół niego kręcił się wyłącznie jeden człowiek – Józef Adaś.
Rodzina Sojdów, gdy dowiedziała się, że Staś zna prawdę postanowiła przeciągnąć go na swoją stronę. Zapraszali go do siebie, karmili dobrym jedzeniem, dawali mu pieniądze, papierosy – mimo, że to jeszcze dziecko, a nawet i zwierzynę. W przyszłości Sojda nawet własną córkę mu za żonę obiecał. Któregoś razu kazali mu przed obrazem przysiąc, że feralnej nocy za kierownicą widział Piotra Zająca, a nie Józefa Adasia, a wymuszone zeznanie zostało uwiecznione na taśmie. Mieli nadzieję nawet, że uda im się przekupić panią Strzępek, która mimo swojej wręcz tragicznej sytuacji finansowej, niczego od nich nie wzięła. Dla niej prawda była ważniejsza od pieniędzy.
16 lutego 1977 roku ojciec Stasia złożył zeznania, dzięki którym już dwa dni później Józef Adaś trafił do aresztu jako sprawca śmiertelnego wypadku. Sprawa trafiła do Prokuratury Wojewódzkiej. Sojda wiedząc, że sprawa może wyjść na jaw zaczął odgrażać się mieszkańcom Zrębina, że jeśli coś powiedzą to spotka ich podobny los co „dzieci Kalitów”. Przekupywał ich także pieniędzmi. Starał się o to, by również pozostać w dobrym świetle, więc zamówił osobiście mszę na Jasnej Górze w intencji odnalezienia prawdziwego sprawcy tej okrutnej zbrodni. Z Częstochowy przywiózł, także książeczki do nabożeństwa, różańce, łańcuszki oraz medaliki.
Kilka tygodni później, mały Staś Strzępek wyznał im, że dostrzegł przy zepchniętym do rowu pekaesie Szymonika, który na jego widok najpierw się schował za kołem, a potem uciekł w pole. – „Jak żeś poznał, to musisz powiedzieć prokuratorowi w Staszowie, bo to nie o krowę chodzi, tylko o Kalitowe dzieci – zdecydował ojciec Stasia”. I we troje poszli na autobus. – „A dlaczego nie powiedziałeś o tym wcześniej?” – zapytał chłopca prokurator. – „Bo mi było żal pana Szymonika. Chodziłem do nich na telewizję”.
Sojda zorganizował spotkanie w domu swego wuja. Zapaliwszy świecę na stole, wziął do ręki krzyż i wymuszał na mieszkańcach przysięgi milczenia, wręczając im kolejne sumy pieniędzy oraz medaliki i łańcuszki z Jasnej Góry.
Oficjalnie nawet matka Zdzisława Kality nie chciała obarczać Sojdy winą, a wręcz odradzała tego swojemu synowi, dlatego że ten miał udzielać jej pomocy przy cielącej się krowie. Tłumaczyła mu nawet, że dzieciom życia już to nie zwróci. W uzasadnieniu wyroku sądu zostało również ujęte zachowanie kobiety jako niemieszczące się w kategorii normalnego człowieka.
Wiosną 1977 roku, a dokładnie 25-go marca Jan Sojda zostaje aresztowany pod zarzutem utrudniania śledztwa oraz nakłaniania innych do składania fałszywych zeznań, a miesiąc później zostaje oskarżony za uczestnictwo w zabójstwie.
26 maja 1977 roku dokonano ekshumacji zwłok Krystyny i Stanisława Łukaszek oraz Mieczysława Kality w Zakładzie Medycyny Sądowej w Akademii Medycznej w Krakowie. Badanie jednoznacznie wykazało, że cała trójka została brutalnie zamordowana. W 100% wykluczono wersję dotyczącą wypadku samochodowego. Obrażenia zostały zadane długim i tępym przedmiotem.
16 czerwca 1977 roku Prokuratura postawiła zarzuty o zabójstwo pierwszym osobom, mianowicie Józefowi Adasiowi i Janowi Sojdzie. Niedługo później do aresztu trafili również Stanisław K., Jerzy S. i Henryk W.
Kobieca część rodzin aresztowanych postanowiła nie próżnować. Broniąc ich honoru, uporczywie rozpowiadały po wsi, że mężczyźni zaraz zostaną wypuszczeni z aresztu, przez wzgląd na swój statut społeczno-majątkowy. Sąsiedzi przyjęli do wiadomości, iż „Król Zrębina” wraz z resztą chłopów wyjdzie niebawem na wolność i co gorsza będzie chciał się zemścić na tych, którzy odważyli się mu przeciwstawić. Mieszkańcy Zrębina brali kolejne pieniądze od Sojdów w zamian za zmianę zeznań lub ich odwołanie na korzyść sprawców.
Zgodnie z wyliczeniami sądu na tamte czasy Jan Sojda rozdał około 400 tysięcy złotych, celem uciszenia mieszkańców wsi. W sprawie łącznie przesłuchano 232 osoby, a jedna z nich była przesłuchiwana łącznie 14 razy, wśród przesłuchanych, 38 osób odwołało swoje zeznania, a 18 z nich zostało aresztowanych za składanie fałszywych zeznań. Wśród przesłuchiwanych był Leszek Brzdękiewicz jako jedyny z przesłuchiwanych przez cały czas nie zmienił zeznań, ani ich nie odwołał. Mężczyzna ten od początku twierdził, że małżeństwo Łukaszek i mały Miecio zostali zamordowani.
Gdy Jan Sojda spędzał czas w areszcie starał się dostarczać grypsy do swojej rodziny, celem uniknięcia kary. Jeden z nich brzmiał: „Niech mamusia w sądzie zmieni zeznania i podtrzyma to, że byłem w domu podczas pasterki, i to koniecznie”.
Wiosną 1978 roku znaleziono zwłoki Brzdękiewicza leżące twarzą w rzece, która miała w tym miejscu zaledwie kilka centymetrów głębokości. W adnotacjach medycznych z wydarzenia można wyczytać, że mężczyzna zmarł w wyniku nieszczęśliwego wypadku, a mianowicie utopił się w bardzo płytkiej rzece w momencie upojenia alkoholowego. Jednakże śledczy przypuszczali, że w pozbyciu się niewygodnego świadka mogli brać udział dalsi krewni Jana Sojdy. Oficer śledczy zajmujący się tą sprawą dotarł nawet do listy osób, które król Zrębina napiętnował śmiercią. Było to bezwzględne działanie, celem zatuszowania swojej winy, a jednocześnie strach pozostałych mieszkańców o własne życie gwarantował mu brak innych oskarżeń.
Mimo wszystkich starań Sojdy i jego krewniaków, prawda zaczęła powoli wypływać na światło dzienne.
Zdarzenia z nocy wigilijnej 1976 roku miały swoje korzenie już kilkanaście, jak nie kilkadziesiąt lat wcześniej. Wtedy też Sojda wdał się w konflikt z Janem Roją, dziadkiem Krysi i Miecia. Roj był wyznawcą nowej władzy, porządny i prawilny, zatem nikogo nie zdziwił fakt, że gdy Sojda za młodu zgwałcił kobietę w polu, w czasie prac, to właśnie Roj był tym, który pomógł milicji doprowadzić go do aresztu. Sojda spędził w więzieniu kilka miesięcy, już wtedy wiedział, że musi się zemścić za stracony czas. Ich konflikt, nienawiść wobec siebie, każdego dnia rosły na sile…
Kilka lat po opuszczeniu przez Sojdę więzienia, syn Roja – Marian, został zastrzelony na terenie obejścia Sojdy, z rąk jego znajomego. Oczywistym jest, że zostało to uznane za wypadek. Znajomy Sojdy niedługo po tym również umarł w wypadku samochodowym, znów przypadek. Sojda był coraz bardziej bezkarny.
Kilka miesięcy przed wigilijną tragedią, siostra Sojdy – Zosia Szymoniczka, pomagała przy organizacji wesela Łukaszków, wtedy kobieta miała zostać oskarżona o wynoszenie jedzenia. Król Zrębina poczuł się tym mocno urażony i już wtedy miał zacząć odgrażać się młodym.
24 grudnia 1976 roku mieszkańcy Zrębina udali się do Połańca na pasterkę, wśród nich była 18-letnia Krystyna Łukaszek wraz ze swoim mężem 25-letnim Stanisławem, był z nimi także jej młodszy 12-letni brat Mieczysław. Krysia była już w piątym miesiącu ciąży, więc brzuch zaczynał być widoczny.
W czasie nabożeństwa do Krysi podeszła kobieta, która powiedziała jej, że pijany ojciec rozrabia w domu. Cała trójka zebrała się do wyjścia. Postanowili pieszo udać się do Zrębina, poboczem drogi. Chwilę później spod kościoła ruszyły autobusy, pełne mieszkańców Zrębina, którzy chwile wcześniej urządzali sobie w jednym z nich libację alkoholową. Za sterami Autosana siedział Maciej Wysocki, którego Sojda zmusił groźbami do jazdy, a za kierownicą drugiego Józef Adaś. Kality pokonali jakieś 4 km, gdy dostrzegli światła nadjeżdżającego pojazdu, był to fiat 125p – ówczesna taksówka, którą prowadził Socha – zięć Sojdy.
Osobówka uderzyła w Miecia z impetem. Chłopiec upadł, a Krystyna z mężem pobiegli w jego stronę by udzielić mu pomocy. Stanisław został zaatakowany metalowym prętem oraz ważącym około dwa i pół kilograma kluczem do kół autobusowych. Kobieta widząc to próbowała się ratować i uciec w pole, ale ją zatrzymano. Nad Krystyną również zaczęto się pastwić fizycznie. Błagała swego oprawcę o litość słowami „Wujku, nie zabijaj mnie. Zabiliście mi męża, zostawcie chociaż mnie matce". Jednak litości się nie doczekała, została zakatowana tym samym kluczem co mąż.
Mietek płakał, błagał, krzyczał próbując to zatrzymać resztkami sił, ze względu na złamanie jakiego doznał w wyniku potrącenia, nie miał najmniejszej szansy na ucieczkę. Sprawcy przenieśli go na sam środek jezdni, Sojda ustawił się przed nim i zaczął nakierowywać taksówkę na głowę dziecka. Koło samochodu zmiażdżyło głowę chłopca. W czasie rozprawy zostało ustalone, że w tym czasie w pojeździe znajdowały się również dwie kobiety – żona Kulpińskiego i żona Sochy.
Świadkowie zdarzenia z początku próbowali opuścić autokar, może celem pomocy, może ucieczki, jednak szybko zostali zatrzymani przez zięcia Sojdy – Stanisława Kulpińskiego. Groził ludziom tym, że jeśli wyjdą to podzielą los tej trójki. Trzech mężczyzn jednak opuściło SAN-a – wśród nich był Henryk Witek, zaciekawiony oglądał miejsce zbrodni, przyświecając sobie latarką, a półtorej roku później zasilił ławę oskarżonych.
Po całym zdarzeniu autobus przejechał jeszcze po ciałach, aby wszystko wyglądało jak najbardziej na wypadek drogowy. Krystynę natomiast ułożono obok autobusu, częściowo obnażając jej ciało – podwinięty kożuch, rajstopy i majtki zdarte, aby wskazywało to na napaść seksualną. SAN został porzucony, a jego pasażerowie przesiedli się do drugiego autobusu – Autosana i odjechali z powrotem na pasterkę.
Sojda zorganizował w autosanie przysięgę, by nadal pozostać bezkarnym. Kazał wszystkim uklęknąć i przyrzekać, że nikomu nie powiedzą o tym, co widzieli. Każdemu dawał krzyżyk do całowania, następnie nakłuwał palec agrafką, aby każdy świadek zostawił ślad własną krwią na kartce papieru. Groził im, że jeśli złamią przysięgę to spotka ich los „Kalitowych dzieci”.
Sojda nie zapomniał również o tym, żeby zapewnić sobie oraz pozostałym uczestnikom zdarzenia alibi. Nakazał im, aby weszli do kościoła po cichu, lecz tak aby inni ludzie zauważyli ich pobyt w kościele. Henryk Witek oraz jeszcze jeden uczestnik zostali odwiezieni taksówką pod kościół w Beszowej, aby nawet nie zostali powiązani z tym, że mogli być tej nowy w Połańcu.
Po mszy kierowca SAN-a, zgodnie z wytycznymi Sojdy udawał zaskoczenie i panikę zniknięciem autobusu. W toku śledztwa ustalono, iż dokładnie wiedział co stało się z pojazdem oraz kto go prowadził w momencie dokonywania zbrodni. Ludzie wspólnie zadecydowali się wracać do domów. Upchnęli się do jednego autobusu i ruszyli w stronę Zrębina. Autosan kierowany przez Macieja Wysockiego zatrzymał się przy SAN-ie stojącym w rowie, kilkaset metrów od Zrębina, a zaciekawieni ludzie wybiegli na zewnątrz. Ktoś dostrzegł nogi wystające spod samochodu. Na miejsce wezwano milicję.
Ich adnotacja z miejsca zdarzenia brzmiała następująco: „Ustalono dane osobowe śmiertelnych ofiar wypadku drogowego w nocy z 24 na 25 grudnia 1976 r. Są to Krystyna Łukaszek, z domu Kalita, jej mąż Stanisław Łukaszek i brat Krystyny Mieczysław Kalita. Wszyscy ze Zrębiny.”
Po krótkich oględzinach zdarzenie zostało uznane za wypadek. Bez zbadania śladów, śledztwo też prowadzone z licznymi błędami. Przekazano do kasacji autobus, zanim zbadano pozostawione na nim ślady. Ciała zmarłych pochowano po niezbyt dokładnej sekcji zwłok wykonanej przez lekarza bez uprawnień, który w dodatku wpisał do raportu nieprawdziwe informacje. Ponoć za tymi wszystkimi niedogodnościami i sprzecznościami stała rodzina Sojdy, która starała się przekupić wszystkie osoby zaangażowane w sprawę.
Milicjant prowadzący sprawę – wówczas 26- letni nadkom. Janusz Ragan, w toku czynności operacyjnych ustalił, że w autobusie świadkom zdarzenia grożono bronią, którą później dostarczył milicjantowi ORMOwiec będący świadkiem makabry. Posiadanie pistoletu tłumaczył tym, że ktoś podrzucił mu ją na podwórze. W jednym z wywiadów Regan podaje informację o tym, że przeglądając trzeci tom akt, w którym to znajdują się zdjęcia z drugiej sekcji zwłok można jednoznacznie stwierdzić, że dziura powstała w czaszce jednej z ofiar, jest wynikiem uderzenia kolbą – kluczem do kół.
Nadkomisarz zaznaczał także, że największym błędem milicji w tej sprawie był brak kontrolowania sytuacji we wsi między momentem ujęcia sprawców, a przed rozpoczęciem procesu. Skończyły się wtedy wizyty milicji, a rodziny oskarżonych wszczęli historię o tym, że mężczyźni lada dzień wrócą na wolność, a tym samym dokonają zemsty za złamanie przysięgi.
W listopadzie 1978 roku zaczął się proces, którym żyła cała Polska. Sąd w Sandomierzu pękał w szwach od dziennikarzy, świadków, oskarżonych, na zewnątrz pełno gapiów i obserwatorów. Sala sądowa przypominała teatr – recytację wyuczonych zeznań, improwizacje, próby porozumienia, przechwytywane grypsy, oskarżenia wobec Milicji o wymuszanie zeznań.
Zaraz po pierwszej rozprawie ze wsi ruszyła delegacja ludzi, ze skargą na sąd wprost do Warszawy, jednak to nic nie wniosło. Sąd wybronił się sam – taśmy były spójne, nie stopowane, nikt nie wchodził w głos zeznającym. Za złożenie fałszywych zeznań przed sądem, ukaranych zostało 18 świadków. Większość z nich spędziła za kratkami kilka lat, jak choćby wspomniany wcześniej Maciej Wysocki czy Henryk Witek. Ale byli też tacy, którzy po odsiedzeniu kilku dni przychodzili po rozum do głowy i składali wniosek o ponowne przesłuchanie. Powiedzieli prawdę i wrócili do domów. Zmowa milczenia została przerwana.
Mniej więcej rok po pierwszym procesie odbyła się wizja lokalna, którą obstawiało, aż 98 milicjantów, dlatego że na miejscu pojawiło się ponad 5 tysięcy widzów. Oblężone były wszystkie płoty, drzewa, dachy, a nawet słupy. Część z gapiów krzyczała, by oddać winnych w ręce chłopów, a Ci wezmą ich na widły. Inni szydzili z pracy prokuratury, policji i sądu. Wizja jednak dała prowadzącym sprawę jasno do zrozumienia, że wypadek w grę nie wchodził totalnie, a wersja, którą powoli z zeznań układają w całość staje się najbardziej prawdopodobna.
Dopiero pod koniec 1979 roku zapadł wyrok, żaden ze sprawców nie mógł liczyć na jakiekolwiek, nawet minimalne złagodzenie. Sąd Wojewódzki w Tarnobrzegu z siedzibą w Sandomierzu wydał wyrok: 51-letni Jan Sojda - kara śmierci, 37-letni Józef Adaś - kara śmierci, 30-letni Jerzy Socha - kara śmierci, 31-letni Stanisław Kulpiński - kara śmierci. Henryka Witka skazano na pięć lat więzienia. Wyrok nie był jednak prawomocny, a obrońcy oskarżonych nie mieli zamiaru pozwolić na wysłanie ich klientów na śmierć poprzez powieszenie. Warto także wspomnieć, że obrońcami Sojdy, Adasia, Sochy i Kulpińskiego byli już wówczas bardzo cenieni i skuteczni adwokaci, między innymi Zbigniew Dyka (późniejszy minister sprawiedliwości), czy nieżyjący już znany obrońca w procesach politycznych, mecenas Władysław Siła – Nowicki. Wtedy obrońcy skazanych otrzymali uzasadnienie wyroku, które liczy 646 stron maszynopisu, złożyli rewizję do Izby Karnej Sądu Najwyższego. To była wówczas druga instancja, rolę, której spełniają obecnie Sądy Apelacyjne.
W czasie pierwszej rozprawy sąd także postanowił, że nie wszystkie przesłuchania będą jawne, aby uniknąć mataczenia. W tym wypadku rodziny przesłuchiwanych nie miały opcji dopasowywania swoich zeznań do tych, które akurat składano.
Między rozprawami Jan Sojda, próbując ratować własną skórę, miał napisać do żony gryps. Karteczkę przechwycono. Są tacy, którzy twierdzą, że gryps został spreparowali milicjanci: "(...) nie lituj się nad szwagrem Adasiem, jak rzeźnik nie lituje się nad świnią, gdy ją przerabia na kiełbasy".
Adwokaci w apelacji na 100 stron opisali błędy prokuratorów, milicji i sędziom szereg błędów. Przede wszystkim to wymuszanie od świadków zeznań siłą i pod groźbą aresztowania, niedopuszczanie przed oblicze sądu świadków mogących wskazać nowe okoliczności oraz fakt prowadzenia wizji lokalnej zbyt długi czas.
W lutym 1982 roku w Sądzie Najwyższym zapadł wyrok ostateczny. Wobec Jana Sojdy i Józefa Adasia utrzymane zostały kary śmierci, skazanym Jerzemu Sosze i Stanisławowi Kulpińskiemu sąd zamienił "kaesy" (tak w nomenklaturze sądowej określana jest kara śmierci) na odpowiednio 25 i 15 lat pozbawienia wolności. Wyrok dla Henryka Witka został utrzymany. Egzekucję wykonano w 1982 r., w krakowskim areszcie śledczym w obecności lekarza, naczelnika więzienia i prokuratora Franciszka Bełczowskiego. Zdaniem anonimowego informatora Onetu przed egzekucją miało też miejsce coś dziwnego, ale nikt otwarcie o tym mówić dziś nie chce, jednak miało to świadczyć o ich winie. Zdaniem Regana pierwszy wyrok powinien zostać podtrzymany i wykonane powinny zostać wszystkie cztery wyroki śmierci.
Całkiem niedawno jeden z reporterów udał się do Zrębina by przeprowadzić tam wywiad z mieszkańcami.
Udało mu się porozmawiać z Henrykiem Witkiem, który po dziś dzień przekonuje wszystkich, że to był wypadek, a nie morderstwo. „Panie..., było minęło. Milicjanci bili świadków, kazali mówić, tak jak oni chcieli. No to mówiłem bzdury. A jak w sądzie człowiek prawdę powiedział, to zamknęli do aresztu, że niby fałszywie się świadczy. Siedziałem niewinnie” wyznaje.
Maciej Wysocki również nie pozostawił sprawy bez komentarza. Utrzymuje, że samej zbrodni nie widział, lecz podkreśla, że nie wie, czy jej nie było. – „Gdy dojechałem autobusem na miejsce, w rowie stał SAN. Dopiero potem ktoś zobaczył nogi wystające spod auta. Śledczy bili, zmuszali świadków do potwierdzenia zeznań takich, jakie oni sobie wymyślili”.
Kobiety skazanych również opowiadają o tym, że wyrok nie był sprawiedliwy, a chłopy zostały stracone za niewinność. Sojdowa nadal utrzymuje, że jej mąż wigilijną noc spędził w domu w łóżku wraz z nią. Stanisław Kulpiński, nie chciał rozmawiać z reporterem, stwierdza, że i tak do wiadomości publicznej i tak zostaną podane tylko te informację zawarte w aktach oraz takie jakie ludzie będą chcieli usłyszeć, lecz nadmienia krótko, że odsiadywał wyrok za niewinność - jedenaście i pół roku, a jego szwagier Socha siedział trzy lata dłużej. Teraz w Krakowie mieszka.
Wydarzenia feralnej nocy stały się główną inspiracją dla kilku twórców kultury. Na tej podstawie powstała książka Wiesława Łuki, reportażysty tygodnika "Prawo i Życie" pt. "Nie oświadczam się". Roman Bratny napisał na motywach tej sprawy powieść "Wśród nocnej ciszy". Powstał film pt. "Zmowa" w reżyserii Janusza Petelskiego. Sprawa została przedstawiona także w serialu dokumentalnym "Paragraf 48 - kara śmierci". Odniesienia do morderstwa w Zrębinie pojawiają się również w innych utworach literackich i muzycznych.
Bibliografia:
Autorka: Angelika Więcław, wolontariuszka Fundacji Zaginieni